niedziela, 2 marca 2014

Weekend z Franczesko

Mój poranek wyglądał jak na poniższym zdjęciu. Oj jak ja chciałem zjeść śniadanko a tutaj!
no dajcie mi w końcu jedzenie !!
Na śniadanko dostałem mokrą puszeczkę Chappi. Wtranżoliłem w kilka chwil i chciałem oczywiście więcej. Się nie doczekałem. Potem to już tylko zabawa z szaliczkiem przeplatana ze spaniem i spacerkami na dworku. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że dziś była piękna pogoda, więc mogłem sobie pohasać w promyczkach słońca. Tak więc w domku nie miałem już na nic siły, stąd ten mój ciągły sen.

Borowscy nagle zaczęli się ubierać a ja już byłem pewien, że zostaję, chociaż tak bardzo chciałem iść. Na szczęście widziałem, że pakowali do kieszeni moje rzeczy: smycz w komplecie z obrożą, przekąski w pudełeczku po Ibupromie, woreczki na kupki, piszczącą piłeczkę i znienawidzony kaganiec. Olaboga wsiedliśmy do autka, po wcześniejszym siusiu i wyruszyliśmy. Początkowo troszkę się denerwowałem, bo słyszałem niepokojące dźwięki dobiegające z tylnego zawieszenia. Ponadto ponieważ ostatnio nie udało się nam naprawić czujników parkowania, to poświeciłem się i obserwowałem świat przez tylną szybę, aby w razie zbliżającej się przeszkody zaszczekać, albo zamknąć oczka.

Dojechaliśmy na miejsce, a tam pełno samochodów i ludzi. Już kiedyś tu byłem, ale wtedy było zimno i wszędzie był biały puch, a ludzi było zdecydowanie mniej. No dobrze, już wiedziałem, że jeszcze kilka kroków i będę w Parku Chorzowskim. Olbrzymia ilość ludzi mnie przeraziła, ze strachu aż zrobiłem kupkę w krzakach. Po załatwieniu tego, trochę lepiej się poczułem i mogłem dzielnie stawiać czoło temu tłumowi ludzi i psów. Ku mojemu zdziwieniu po kilkuset kilometrach moim oczom ukazał się Franciszek Zdziwiony wraz ze swoimi Opiekunami.
tutaj się ze mną witają

Potem została już tylko czysta zabawa, ganiałem za Frankiem i mimo iż on uciekał, to lgnąłem do niego jak jedzonko do brzuszka Furiatka. Co prawda na początku chodziłem na smyczy, ale gdy tylko się oddaliliśmy od utartych i uczęszczanych szlaków, to smycz została zerwana i mogłem rozpętać piekło.
 to ja jeszcze na smyczy
 tu ganiam za Frankiem, on tam w dole. Dla mnie za wysoko, więc poczekam aż wróci
 wrócił
 wspólne obwąchiwanie drzewek łączy
 nie martwcie się Franek, ma głowę, tylko pokazuje gdzie ma fotografa
 to ja już lekko wyczerpany, ale dalej resztką sił ganiam Franka
  o tutaj go dopadłem. Biegało się łatwiej bo było z górki
haha ukrywam się i czaję na Franka

Wszyscy się cieszyli, jak widzieli, że biegnę. Najbardziej zadowoleni to chyba byli opiekunowie Franka, bo wspominali, że w końcu ktoś go wymęczy i będą mogli w spokoju wypocząć. Frankowi chyba moje ganianie się nie podobało. Śledziłem go w sumie krok w krok, wąchałem to co on, stałem za nim gdy sikał pilnując jego pleców. Nie raz, nie dwa obsypał mnie liśćmi, patykami i ziemią.

W trakcie spaceru wstąpiliśmy na Gofry, gdzie poznałem kserokopię Franka. W sumie poznałem wiele piesków, z którymi niemal swobodnie mogłem się przywitać. Niestety zbliżając się do centrum pełnego ludzi trafiłem, podobnie jak i Franek, w niewolę smyczy. Na gofry się musieliśmy naczekać w gigantycznej kolejce. Niestety dla mnie prawie nic nie wpadło. Bo te okruszki, którymi Franek gardził to w sumie nic nie było, podobnie jak możliwość wylizania papierowego talerzyka po gofrach. No po prostu skandal.

Te kilkanaście godzin wspólnych harców w końcu się skończyło i rozstaliśmy się tam gdzie się spotkaliśmy - na rondzie. Zmęczenie i wiszący do ziemi jęzor nie pozwoliły mi się skupić na tęsknocie. Szliśmy już do autka. Znaczy zostałem tam odprowadzony, a Borowscy poszli na zakupy. Nie było ich dobre kilka chwil, w sumie to nawet nie wiem bo zasnąłem. Obudził mnie dopiero dźwięk centralnego zamka i otwieranie bagażnika. Wpakowali zakupy i dali mi prezent (o tym opowiem wam jutro). Dotarliśmy do domku, więc mogłem się spokojnie na moim trawniczku wysiusiać. W domku dostałem jedzonko, a Państwo przyszykowali sobie kolację. Nic mi nie skapnęło, ale kto by tam jadł ziemniaki, groszek i ser w panierce z pieca? Na wieczorny spacerek, poza pełnym pęcherzem zabrałem ze sobą piszczącą piłeczkę. Coś mnie siekło i za nią biegałem. Wracając z nią w pyszczku piszczałem z każdym oddechem i każdym gryzem. Zanosiłem ją do Pana w zamian za przekąskę, a ten znowu ją wyrzucał. Ja znowu jak głupi za nią leciałem.

Tak właśnie upływa mi dzionek. Dziś prawie w ogóle nie nosiłem kagańca, co oznacza, że byłem grzeczny. Dobrze powoli kładę się spać, bo nie ma co kusić losu. Do ugryzienia i wesołego snu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz