czwartek, 15 maja 2014

Pogoda pod człowiekem

Ech, od samego rana nic mi się nie chciało. To wszystko wina tej pochmurnej pogody i braku słońca. Zdradzę Wam tajemnicę, słońce nie zniknęło, a tym bardziej nie zaspało, ono po prostu jest zasłonięte przez te straszne szare chmury. Nie lubię tych wielkich chmur zasłaniających słońce, bo przez nie mam szansy wygrzać się w jego promieniach i spacerować się nie chce. Z rana zaraz po śniadanku poszedłem z Panem odprowadzić Panią i szybciutko wróciliśmy do domku. Z powodu takich, a nie innych warunków zewnętrznych postanowiliśmy, a raczej Pan postanowił, zabrać się za malowanie. Zaraz po tym jak się smacznie wyspałem Pan rozłożył zabawki do malowania, a ja mu oczywiście pomagałem pełną parą. 
 ja będę pilnował, by nikt nic nie zabrał

o wałek do malowania, jaki smaczny

Spróbowałem wałka i co prawda nie nadawał się do jedzenia, ale był bardzo dobrą zabawką do gryzienia, niestety trzeba było wrócić do pracy, a właściwie to Pan zabrał mi wałek i zaczął nim malować ścianę przy kaloryferze. Malował, gdy ja zabrałem się za sprawdzanie pokrywki od zbiorniczka z farbą. No powiem Wam, że smak farby nie jest najlepszy, a moje łapki wypaprane w niej zostawiają takie ładne ślady na podłodze. Straszny Pan je zaraz mazał taką śmierdzącą wodą i cała fajna zabawa odeszła w niepamięć przy ogólnym niezadowoleniu gawiedzi. Gdy tylko ściana się zbrązowiała jak za dotknięciem magicznego pędzla, Pan odebrał telefon, w którym to Pani poinformowała, że musi wracać do domku. A rano jej mówiłem, że nie powinna iść do pracy, że jeszcze jest zbyt chora, ale się uparła i trzeba teraz było ją szybko ewakuować. Tak więc umyliśmy pędzel i wałek i od razu ruszyliśmy po Panią, samochodem. Oczywiście czas przed wsiadaniem wykorzystałem na siusiu. Pani nie wyglądała najlepiej, więc jeszcze pojechaliśmy do apteki po leki. Najzabawniejsze jest to, że już nie jestem najdroższym w leczeniu domownikiem i moje rachunki za wizyty u weterynarza wyglądają blado na tle wydatków Pani. No ale nie ważne - ważne, że jeszcze nam bidulka pożyje. W domku zająłem się spaniem i polowaniem na jedzenie. Podebrałem trochę ziemniaków z talerza Pana, na całe moje nieszczęście, gdy już kończył jeść. Za karę wylądowałem w izolatce. No nic, dzień jak co dzień. Kilka drobnych spacerków minęło szybko jak z bicza strzelił. Jedne z nich - wielki, w deszczu, był związany z wypadem na pocztę, aby wysłać tajemniczy pakunek. Ostateczny wieczorny spacer zgrał się w czasie z chwilową poprawą pogody. No szału pogodowego nie było, ale lepsze to niż jakieś tam deszcze i wichury jednocześnie. Te dwie rzeczy występowały osobno. Spacerek po lesie i po mieście w trakcie którego poznałem różne psy, wielkie jak koń i małe jak myszka. 
 ech, musimy iść?
 coś tam pachnie w krzaczorach
o zmierzchu w mieście

Długi spacerk, który w gruncie rzeczy był bardzo relaksujący, pozwolił mi na zachowanie sił na bieganie pod domkiem za moim sznurem - oczywiście na koniec spaceru. Pędziłem za nim jak rakieta, rakieta z naprowadzaniem. Zawsze znajdowałem i zawsze przynosiłem.
już pod domkiem 
robię siusiu w trawce

Padnięty wróciłem do domku zjadłem, wypiłem i położyłem się spać. Jak zwykle z Borowskimi zawędrowałem do sypialni, gdzie spałem na szlafroczku, czasami tylko sprawdzając jak się Pani czuje. Świt już minął, czas wstawania też, a Oni dalej spali. Dobra kończę i mówię do ugryzienia bo zaczęli się kręcić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz