poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Boli, ale imprezować trzeba

Jeśli ktoś z Was zaaferowanych świętami nie zauważył, że dzisiejszy post pojawił się znacznie później niż powinien, wynika to z nadmiaru wrażeń i emocji w dniu wczorajszym. 

Tyle tytułem wstępu, a teraz opowiem Wam jak było. Tak więc wszystko zaczęło się dawno, dawno temu, za górami, za lasami. No dobrze, może trochę bliżej i trochę wcześniej, ale nie było dobrze, choć w sumie nie! Było fajnie. Zaczynamy po kolei. Po pobudce nie zjadłem śniadania, całego śniadania. Od razu Borowscy wiedzieli, że coś się święci. Tak - bolał mnie brzuszek, a może po prostu już jestem stary i wybrzydzam? O moim nie najlepszym samopoczuciu i humorze mogły świadczyć również trzy różne niespodzianki zostawione w różnych miejscach mieszkania. Koniec końców start dnia nie był najlepszy. Nie przeszkodziło to nam jednak w ruszeniu w drogę. W autku od razu zasnąłem i nim się obejrzałem już byłem na miejscu. Podreptaliśmy do domku pełnego kafelków, gdzie z niecierpliwością czekała na nas wesoła parka. Zasiedli do stołu i jedli, a ja tylko mogłem zaglądać i się przeglądać jak znikają takie pyszności. Na ziemie spadła jedynie mała kiełbaska. Ech, małe to pocieszenie. Nie minęło wiele czasu i znowu ruszyliśmy w drogę. Minęła może minutka, albo godzinka i już byliśmy na miejscu. To był dom Freda. Od razu pełnym gazem popędziłem na górę zapominając o swojej melancholii i bólu, oraz wielu ciężkich problemach jakie mam na głowie, bo prawdopodobnie za drzwiami na czwartym piętrze po 1000000 schodach czekały na mnie miski, pełne pyszności, no po prostu Eldorado. Musiałem wolno dreptać, razem z Panem a moja cierpliwość została wystawiona na bardzo poważną próbę.
W końcu udało się. Drzwi się otworzyły, smycz odpięła i pędziłem do misek. Moja cierpliwość miała zostać wynagrodzona. Niestety, o zgrozo - miski były puste. Niestety, teraz głodny i niemal umierający musiałem się ze wszystkimi przywitać. Ech, poza opiekunami Freda i Panią Spaniel byli też opiekunowie Franka. Siedli do pysznego jedzonka przy stole. Przeżyłem takie "teżewu", bo niecałą godzinkę wcześniej działo się to samo. Jedli i jedli, a ja z Fredem się trochę powylegiwałem i troszkę pokłóciłem. Na szczęście był balkon na którym były kosteczki i chrząsteczki. Ech, po Ich wyżerce z Panem i Fredem poszliśmy na spacer. Ten drugi nie był z tego faktu zbyt zadowolony. Po początkowym chaosie jaki panował w naszej grupce, Pan to wszystko opanował i ja dreptałem z jednej strony, a Fred z drugiej. Nagle Fred stanął jak wryty i nie chciał się ruszyć o krok. Próbowałem go uspokoić, ale to nic nie dało i się na mnie pogniewał. W końcu Pan swoją stanowczością i uporem go przekonał. Poszliśmy sobie na około i już wszystko było ok. Do domku wróciliśmy wysiusiani i mocno zmęczeni.  
 tutaj pod blokiem jeszcze niezorganizowani
tu chwila zdezorganizowanego odpoczynku

U Freda jeszcze trochę się zrelaksowałem można powiedzieć, że chyba trochę za bardzo. Przydarzyło mi się zrobić kupkę, za co wylądowałem w kagańcu i to chyba w najmniej dogodnym momencie. W miskach wylądowały kosteczki, pyszniutkie kosteczki, które tylko mogłem powąchać i ewentualnie polizać. Bezradnie patrzyłem jak Fred je zjada i nic nie mogłem na to poradzić. Po tym incydencie w końcu ruszyliśmy w drogę, ale nie do domku, a do Parku. Podjechaliśmy autkiem. Park ten był wielki, niemal dziki, a co najważniejsze bardzo interesujący. Cieszyłem się, że kolejny raz zobaczyłem jakieś nowe, wesołe i interesujące miejsce. Obwąchiwałem wszystko co trafiło mi się pod nosek, a niektóre rzeczy zjadałem. Z całego spaceru najfajniejsze było dreptanie po rowach. Nie ma co opowiadać najlepiej popatrzcie na zdjęcia.
droga w parku z rowkami po bogu
 
 o pachnący krzaczor
 gdzie jest Furiat
 tu bez smyczy, widzę biegnąc
już zmęczony idę przed siebie
 spotkanie z pieskiem. Uważaj bo jestem groźny, tak mu powiedziałem 
 ja na drodze i moja fikuśna smyczą
 o listki w rowie
 w zupełnej dziczy ja podążam za fioletowym bucikiem

Po tym męczącym spacerku wróciliśmy do autka, gdzie spałaszowałem obiadek i wypiłem chyba miliard litrów wody. Trochę się podenerwowałem, gdy moja godność została mi odebrana podczas wnoszenia mnie do autka i znowu w drogę. O dziwno znowu na obiad, gdzie byli opiekunowie Freda i Pani Spaniel, oraz wiele innych ludzi znanych mi już wcześniej i kilka nowych zapachów. Na szczęście byliśmy tam bardzo krótko i znowu ruszyliśmy w drogę, do Bojkowa. Tam trochę poszalałem, trochę pobiegałem.
niewyraźny, bo przecież chory Furiacik
 już ostry Furiacik
 za nami przyjechali opiekunowie Franka. Tu jestem czochrany

Nie chciałem znowu wsiadać do autka, więc się zbuntowałem. Niestety mój bunt niewiele ich obchodził, bo zamknęli mi bramę wyjściową przed nosem i pojechali. No masakra, w ogóle ze mną się nie liczyli. Byłem zrozpaczony, ale na szczęście Pan po mnie wrócił i z oporami, ale prawie sam wsiadłem do autka. Na szczęście trafiliśmy do domku, więc ja od razu uderzyłem w kimono. Markotny i zmęczony, nawet nie reagowałem, gdy Borowscy się krzątali po mieszkanku. Spałem sobie w najlepsze, gdy zaczęli się zbierać do wyjścia, przez co ja zmęczony i stary piesek musiałem wstać. Ponadto przed drogą dostałem kolacyjkę. Nie zjadłem jej z miseczki, o nie. Troszkę ją pociamkałem dopiero z ręki Pana i Pani. Dużo zostało na kafelkach. O nie znowu ruszamy do autka, znowu gdzieś jechaliśmy. Ja oczywiście całą drogę przespałem, i gdy tylko zaczęły bipczeć czujniki cofania i zaciągnięty został ręczny, stanąłem na równe nogi, gotowy do wyjścia, bo wiedziałem, że to oznacza, iż jesteśmy na miejscu. Szybko się zorientowałem, że to miejsce nie jest mi obce. Byliśmy u Franka. Wdreptaliśy do  niego do domku. Od razu się przywitałem, pobawiłem z jego opiekunami i zabrałem mu ucho oraz kilka zabawek. Kila godzin snu, głównie snu i leżenia oraz ciamkania tego i owego, pozwoliły mi się zrelaksować i wypocząć psychicznie. Miałem nawet siłę aby poprzekomarzać się z Frankiem. Robił groźne miny i pozy, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało i to go podgryzałem to się na niego wdrapywałem. W między czasie trochę z Panem pospacerowałem po okolicy i przeraziłem się obecnością jakiegoś Psa, którego nie widziałem. 
 przymilam się, a ten zazdrośnik Franek niech płacze
 kradzione nie tuczy, bo tego nie da się zjesć
zabawa

Ech, zupełnie zmęczony dzięki autku wróciłem do domku. Mały spacerek pod domkiem i wylądowałem w swoim domku. Było późno, więc cała trójka od razu położyła się spać. Ja w swoim kojcu bardzo szybko postanowiłem zmienić pozycje. Borowscy spali w najlepsze, gdy ja ukradkiem zwinąłem szlafrok Pani, który leżał na pufie i ułożyłem go sobie między szczytem łóżka i komodą. Tak zastał mnie poranek, nawet nie wiedziałem kiedy wstał Borowski. No nic, czas wstawać, by w cierpieniu i niemocy życiowej przeżyć kolejny świąteczny dzień. Tak właśnie minął mi dzień, ale powiem Wam, że chyba mój Pan też nie najlepiej się czuje, bo dostał uwielbiane przez siebie ptasie mleczko, a dziś widzę, że ono jest jeszcze nie zjedzone. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. Może ja zaraziłem się czymś od niego? No nic, kończę idę na spacer. Do ugryzienia.

PS. Jak się Wam podoba moja nowa smycz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz