środa, 14 grudnia 2016

Cięcie nie tu

Nie uwierzycie, ale w poniedziałek jechaliśmy odebrać bardzo ważną rzecz, którą zamówiliśmy, a o której na razie nie mogę nic powiedzieć. W każdym razie pojechaliśmy do Gliwic i się okazało, że to nie tu. Odebrać zamówioną rzecz musimy z innego miasta - z Raciborza. Po szybkim spojrzeniu na mapę okazało się, że to ponad 40km. Ech czekała nas spontaniczna nie za długa wyprawa. GPS wyznaczył trasę a my pojechaliśmy i nim się zorientowałem to byliśmy na miejscu. Zapłaciliśmy za parking  miłemu panu w odblaskowej zielonej kurtce i ruszyliśmy w drogę. 
i co na rynek idziemy?
No i się okazało, że firma miała swoje stoisko na jarmarku bożonarodzeniowym. Przed południem było sporo osób, ale nie było zbyt tłocznie. Jak się okazało już po chwili wiedzieli coś czego nie wiedzieliśmy my. Spadł deszcz i to nie byle jaki bo olbrzymi deszcz. Gdyby nie daszki przy budkach to przemokli byśmy do samych kości. W każdym razie udało nam się odebrać to co mieliśmy odebrać. Jeszcze trochę pochodziliśmy po jarmarku i ruszyliśmy w drogę powrotną. Szybko i bezpiecznie udało nam się wrócić do domku. Przemarznięci i zmęczeni w końcu mogliśmy odpocząć - długo odpocząć. W zasadzie to ten poniedziałek po tej niefortunnej pomyłce był już całkiem normalny i całkiem spokojny. Wiem jedno, że Racibórz jeszcze muszę odwiedzić, bo mają fajny i ciekawy rynek. W trakcie dnia człowieki ustalili, że młody idzie na kastrację i to jak najszybciej.
chwila spokoju przed burzą

We wtorek skoro świt zebraliśmy się do auta. Nie było by w tym nic dziwnego, bo już nie raz gdzieś jechaliśmy tak nagle i tak szybko. Tym razem jednak pewną ciekawostką było to, że razem z nami w transporterku jechał Fart. W Katowicach zostawiliśmy Pańcię i w trybie szybkim udaliśmy się do naszego Weta. Oczywiście z powodu porannej godziny, byliśmy pierwsi. Niestety nie było naszego Pana doktora, tylko jakaś Pani, której oddaliśmy kociaka. Po kilku pytaniach i małej rozmowie pożegnaliśmy się z trochę zdezorientowanym kociakiem - zapewniliśmy, że wszystko będzie ok. Wróciliśmy po Pańcię. Nim jednak Pańcio zniknął to pochodziliśmy po okolicy. Wcześniej jednak dług, bardzo długo szukaliśmy miejsca do zaparkowania. Spacerek po mroźnym i skąpanym w słońcu osiedlu był przyjemny i bardzo owocny. Pozałatwiałem wszystkie swoje sprawy i co najważniejsze zapoznałem kilka psiaków. Jedne z bliska inne trochę z dystansu. Ze wszystkimi się przywitałem i jeden uciekły ze swoimi właścicielami a inne kręciły się wokół mnie i nie mogłem się ich pozbyć. Jeden taki był bardzo straszny. W oczach miał obłęd, miał krótki pyszczek i tak dziwnie sapał i się ślinił. Może to była wina tego, że był to Buldog Francuski. Możemy gdybać, jednak mnie przeraził. Przy okazji usłyszałem, że jestem wyjątkowo dziwnym jamnikiem i dość wyrośniętym. Na szczęście wróciłem do autka w którym zostałem aby pilnować a Pańcio zniknął i razem z Pańcią pojawił się dopiero po dłuższej chwili, bardzo dłuższej. 
uciekajmy, on tak dziwnie sapie

Wróciliśmy do domku, gdzie każde z nas zajęło się swoimi własnymi sprawami. Jednak wszyscy dość niecierpliwie czekaliśmy na jakieś informacje o młodym, o naszym Farcie. Długo, bardzo długo czekaliśmy. Nawet przedreptałem nie jeden spacerek. W końcu telefon - młody ma się dobrze i można go odebrać. Już powolutku się wybudza i o 16 będzie gotowy. W kilka minut byliśmy zwarci i gotowi, by zjeść obiadek. Potem to już  tylko wypocząć aby nie dostać skrętu i już. Siedzieliśmy w LaBuni i jechaliśmy po młodego. Chwilę w poczekali spędziliśmy, ale się wprosiliśmy, przed jednego pacjenta. Młody przyszedł cały i zdrowy. Wet, nasz ukochany Wet obciął mu jeszcze pazurki a po chwili już byliśmy z powrotem w LaBuni i wracaliśmy do domku. Młody w ogóle nie wyglądał jak operowany. Biegał, skakał i szalał jak wariat. Apetyt mu dopisywał, jednak już po chwili wrócił do swojej ukochanej Pańci i jak zwykle w połowie mycia się - usnął. Nasz dzień skończył się tak nagle jak się zaczął. To był spokojny wtorek, po części bez Farta- siuśka i może właśnie to czyniło go takim spokojnym.
Środowy poranek postanowiłem spędzić na spacerku po Górze Hugona. Nie oddalaliśmy się zbyt daleko od mieszkanka, ale i tak było super. Trochę śniegu w lesie jeszcze było i co najważniejsze był lekki mrozek. Tak w sam raz do spacerowania. Trochę miedzy drzewami poszalałem na krótkiej smyczy. Mój wspaniały nosek podążał, za jakimiś tam zapachami, które otaczały mnie ze wszystkich stron. Pańcio cierpliwie to znosił i chodził za mną jak cień. W końcu jednak i on coś zadecydował. Prosił abym wlazł na konar powalonego drzewa. Nic nadzwyczajnego. Raz dwa i byłem na górze. Grzecznie szedłem i nagle się zorientowałem, że jestem niemal dwa metry nad ziemia. Trochę się bałem i mam nadzieję, że tego na fotkach nie widać. Dodatkowo w oddali słychać było jakieś wystrzały, czy coś podobnego. Przerażenie i lek ukrywałem głęboko w sobie. W końcu jestem dzielny facet. Było ślisko, więc nie miałem jak wycofać, nie dało się obrócić a skakać nie zamierzałem. W końcu jednak Pańcio mnie uratował. Szybciutko i sprawnie mnie ściągnął. Złapał mnie pod brzuszkiem i bezpiecznie osiadłem na ziemi. Kontynuowaliśmy nasz spacerek po lesie powolutku kierując się do domku. Tam czekała już na mnie pontonik i spanie, więc się nie guzdrałem. Prowadziłem nas do domku jak po nitce.
nie patrze w dół...

a co tam za hałasy?

ratunku...

W domku zastał mnie widok niespotykany i interesujący jednocześnie. Młody wylegiwał się na grzejniku. Nigdy tego nie robił i w tej chwili mu tego zazdrościłem. Sam powygrzewał bym swoje łapki na ciepłych żeberkach tego metalowego potwora. Niestety ani się tam nie zmieszczę, ani wejść nie mogę. W każdym razie młody zaskakiwał nas przez cały dzień. Odnosiłem wrażenie, że wet go jakoś źle poskładał, czy coś takiego. Spał w takich pozycjach, że bez dokładnej analizy, a ta była niezwykle trudna nie dało się odkryć, gdzie jego przód a gdzie zadek. No powiem wam komedia. 
ale bym tak poleżał

olaboga, które kończyny są te górne?

to dopiero łamigłówka?

W każdym razie popołudniu zostawiliśmy koty na straży w domku i ruszyliśmy z człowiekami zwiedzać świat. Najpierw pojechaliśmy gdzieś, gdzie już kilka razy byliśmy, ale zawsze zostawałem w aucie i przez to nigdy nie wiem po co tam jeździmy. W każdym razie człowieki dość szybko wrócili - byli dość rozbawieni i weseli. Coś fajnego muszą tam dawać. Szkoda, że ja nie mogę iść z nimi. Koniec końców mieli niespodziankę i dla mnie. Pojechaliśmy na jarmark w Katowicach. Po porannej aurze i nocnych opadach śniegu liczyli, że choć trochę dotrwało go do wieczora. Na jarmarku go nie było. Na szczęście nie padało i nie wiało i człowieki dzięki temu trochę rzeczy do domku kupili. No takie ozdoby, czy coś. Dobrze choć, że chleb ze smalcem kupili, bo miałem co jeść jak odeszliśmy od tego zgiełku i hałasu. Powiem wam, że mimo środka tygodnia było trochę osób.  Tak to spokojnie i mało zdjęciowo upłynęła nam pierwsza połowa tygodnia, zeszłego tygodnia. Do ugryzienia!
z pańcią przy choince

1 komentarz:

  1. Suuperowe opowiadanie! Hahaha...
    Masz zadatki na pisarza hmm... 😊

    OdpowiedzUsuń