poniedziałek, 14 grudnia 2015

Gdzie ta zima?

W poniedziałek obudziłem się skoro świt, czyli chwilę po siódmej rano. Idąc do kuchni po swojej śniadanko rzuciłem oko na kalendarz. Szybko dotarło do mnie, że już za kilka dni śnięta. Za chwilę stanie w domu choinka i będziemy świętować. Już się nie mogłem doczekać. Chciałem jak najszybciej wyjść na spacerek, w poszukiwaniu świąt, w poszukiwaniu zimy. Do LaBuni to niemal zbiegłem i po wyjściu z klatki schodowej. Śniegu nie było. No nic miałem nadzieje, że po wkroczeniu do lasu będę mógł pobiegać po śniegu. Oj bardzo się rozczarowałem, bardzo.
no i gdzie ten śnieg?
Niestety oprócz tego, że po fajnej zimie nie ma śladu to w dodatku było tak szaro i tak buro, że odechciewało się spacerowania i w ogóle jakiejkolwiek aktywności. Po kilku krokach miałem już ochotę, żeby wracać na swoje legowisko i pospać. No, ale swoje obowiązki trzeba wykonać. Tak więc zrobiłem dość spore kółeczko po okolicy, wąchając drzewka, trawki i kamyczki. Gdyby nie ta radość z odkrywania, to chyba ten spacer wywołał by we mnie coś na kształt depresji. Jest to specyficzny rodzaj depresji, który mija po napełnieniu brzuszka. Jednak do obiadku było jeszcze daleko, więc zapachy ratowały mi życie. Na szczęście wszystko co nie fajne szybko się kończy i wróciliśmy do domku i mogłem sobie pospać. Oj długo spałem licząc, że jak otworzę oczy to będzie, albo śnieżnie, albo słonecznie.
ech i jak mam przejść tą wielką przeszkodę?

Powolutku w domku szykowaliśmy wszystko. Znaczy szykowało się samo robiło, bo ja spałem jak jak suseł. W końcu jednak musiałem się ruszyć, musiałem wstać i iść załatwiać ważne sprawy - musiałem iść po Panią. Oj jak zwykle poszliśmy i musieliśmy chwilę poczekać. Nie zmarnowałem tego czasu bo poszedłem sprawdzić jakoś produktów na placu. Było co oglądać. Powolutku już zapisuje wymarzone produkty na wymarzony domek. W moim wewnętrznym notesiku powolutku zaczyna brakować miejsca. 
o kosteczka brukowa!

Po powrocie do domku Pańcio nie zasiadł na swoim foteliku a na kanapie, która pozostałą jeszcze rozłożona i pełna pościeli. Ja wiedziałem, że nie ma sensu się tam pchać bo i tak mi zabronią. Za to fuksja korzystała w całości. Wepchnęła się pod nogi Pańcia i najnormalniej w świecie zasnęła. Zasnęła obserwując myszkę, myszkę komputerową. 
widzę myszkę

Wtorek to znowu poszukiwanie zimy i walka z moimi lękami. Po całym porannym załatwianiem spraw, powędrowaliśmy z Pańciem do centrum naszego miasta aby spacerować wśród ludzi, wśród gwaru i hałasu. Było całkiem fajnie i całkiem, ale moja terapia raczej się nie udało, bo było raczej pusto i spokojnie. Z takim poczuciem w miarę dobrze przeprowadzonej lekcji wróciliśmy do domku, ale się tam nie nudziłem.
ale pustki na mieście

W domku w końcu dostałem swoją nową zabawkę. Czerwony Kong o rozmiarze L wypełnił się pysznym pasztecikiem. W końcu znalazł się w moim pyszczku i dostarczył mi wielu chwil dobrej zabawy połączonej ze smaczna pasztetową nagroda. Zabawka wydaje się być trwała, bo moje ząbki nie zostawił na niej nawet najmniejszego śladu. Nawet Fuksja mi jej zazdrościła i próbowała coś uszczknąć dla siebie. Nie udało się jej bo skutecznie się broniłem. Dopiero później gdy zasnąłem to się do niego dorwała, ale jej zawziętość i cienkie jak szpilki zębale dość mocno porysowały powierzchnię zabawki. Wniosek, więc jest jeden - ten Kong jest dla piesków, a nie zawziętych i strasznych kotków.
z Kongiem

zazdrosna kotka

Do wieczorka dzionek toczył się całkiem zwyczajnie, całkiem normalnie. Kanapa ciągle nie była złożona, ciągle znajdowała się na niej pościel i Fuksja to doskonale wykorzystywała aby wygrzewać się w nóżkach Pańcia pod kołderką. Oj noc i sen przyszedł o wiele szybciej niż się spodziewałem.
zasypiam!

śpię!

Środa jak to środa. Już bardzo blisko końca tygodnia a zimy wciąż nie widać. Szukałem jej na okolicznych łąkach. Chwilę tam pochodziłem i pospacerowałem. Bym trochę zdziwiony, bo te rejony odwiedzam zazwyczaj, gdy jest weekend lub leje tak bardzo, że nie ma sensu nigdzie dalej wychodzić. No więc, żadne z powyższych nie występowało, byłem więc w wielkim szoku. Ze smutkiem wróciłem do domku do spania, jednak zostało to przerwane koniecznością wyjścia.
wszędzie trawa

Umyliśmy LaBunię i pojechaliśmy na jakąś tajną misje do Katowic. Najpierw odwiedziliśmy ze dwa albo trzy sklepy w poszukiwaniu jakiegoś produktu a potem wróciliśmy niemal do centrum aby chwilę pospacerować po osiedlu. Były tam nowe i wesołe zapaszki, które z wielką wytrwałością poznawałem. Nawet spotkałem na swojej drodze parę, która była zafascynowana moimi uszami. Trafiła się też, jedna przemiła staruszka, która z wielką ciekawością dowiadywała się, coś ze mnie za cudak. Dodała również, że jestem troszkę utuczony. To ostatnie to wierutna bzdura - moja linia jest niemal idealna.
a co tak pachnie?

W końcu wróciłem do domku aby odpocząć na trochę uporządkowanej kanapie obok komputerującego Pańcia. Był jednak malutki problem, bo w całym tym pozytywnym wypoczynku przeszkadzała mi Fuksja. No może ja to odbierałem jako przeszkadzanie, jednak dla niej to była zabawa. Chciała się ze mną bawić i mnie bardzo zachęcała, ale ja miałem to najnormalniej w świecie w nosie.

zabawa


W końcu jednak dała mi się wyspać i z całą energią mogłem pojechać po Pańcie. Jakże by mogło być inaczej musiałem na nią chwilę poczekać, ale się nie nudziłem. Przecież na placu z tak wielką ilością rzeczy nie można się nudzić i postanowiłem sprawdzić wytrzymałość nadproży. Ech udało się, wszystkie były ok. W końcu pojawiła się Pani i pojechaliśmy na malutkie zakupy.
mocne to!

no gdzie ta Pani?

Czwartek był dniem bardzo aktywnym. Już o poranku odstawiliśmy Panią na chwilę, ale tylko na chwilkę. Pojechaliśmy więc na spacerek aby pospacerować po dalszej okolicy starodawnego gródka. Nie wkraczaliśmy na trawiaste łąki a dreptaliśmy po osiedlowym chodniczku. Na szczęście nie padało, choć wszędzie było morko. Spotkałem kilka piesków. Najbardziej zafascynował mnie beagel, z którym miałem okazję się obwąchać i przywitać. Oprócz tego podziwiałem pracowników budowlanych pracujących przy kładzeniu kostki brukowej. Ostatecznie wróciłem do LaBuni a w drodze do niej wyczułem pieska w pobliżu. Oj rozglądałem się i ostatecznie musiałem wdrapać się na murek aby go dostrzec. Och spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy i w milczeniu skinęliśmy głowami. 
ooooooooooooooooo

no witam

Szybko wróciliśmy po Panią i pojechaliśmy pospacerować w innym miejscu. Pani poszła do dentysty. Ech na szczęści była szybko i mogliśmy jechać załatwiać resztę spraw. Odwiedziliśmy Weta, ale była tam wielka kolejka, więc odpuściliśmy i odwieźliśmy Panią. Na szczęście wróciliśmy do lecznicy. Zapomniałem wam dodać, że w naszej wyprawie towarzyszyła nam Fuksja. Co prawda do tej pory siedziała w autku. Teraz poszła z nami poczekać w kolejce. Na szczęście kilka minut różnicy i weszliśmy do poczekalni w której czekały tylko dwie osoby i jeden piesio. Piesio z zabandażowaną łapką. Weszliśmy i się przywitaliśmy ładnie. Fuksja grzecznie siedziała w transporterze. Ja też byłem wyjątkowo grzeczny i tylko od czasu obwąchiwałem się z pieskiem. Z gabinetu dobiegały odgłosy wielkiego cierpienia. Jakiś biedny piesek cierpiał. Tymczasem mój towarzysz wszedł do gabinetu a ja czekałem dalej w towarzystwie kolejnych dwóch interesantów. Oboje przyszli po karmy, więc bez piesków. Między nimi wywiązał się bardzo dziwny dialog o tym, że Weterynarze nie ratują cierpiących psów a naciągają ich właścicieli na koszty związane z leczeniem. Trochę się przeraziłem słysząc ich konkluzje, że wszyscy Weterynarze naciągają i basta. Dobrze, że po chwili wchodziłem do gabinetu.
grzeczność

relaks

o i tu mają choinkę

Gabinet po długim oczekiwaniu wydawał się zbawieniem. Nie było mojego ulubionego weta - wielka szkoda. Na szczęście miła Pani, była równie fajna. Od razu poleciałem na wagę i po chwili i bez najmniejszych problemów wyskoczyło 29,4kg. Dostałem przekąskę i przeszliśmy do kota. Gdy Pańcio wyjmował ją z transportera i kład na wagę ja zorientowałem się, że w koncie siedzi Pani z pieskiem pod kroplówką. Przywitałem się z nim i po cichutku życzyłem powodzenia. Tą chwilę zadumy przerwało mi ciche syknięcie Fuksji, kładzionej na wadze. 3240g to jej waga. Pani Wet powiedziała, że to ok. Potem żmudne wypisywanie książeczek i  porcjowania leków. Pożegnaliśmy się szybciutko i do autka. 
W domku szybko sprzątnęliśmy i ugotowaliśmy co nieco a potem poszliśmy spać. Tak aby być wypoczętym i pojechać po Panią. Oj nie chciało mi się zbierać. Ale przecież nie możemy zawieść Pani. Szybko ją odebraliśmy i pojechaliśmy na małe zakupy. Jak się kazało Pani musi wrócić jeszcze do Pracy, ale późno i na chwilkę. W domku był więc czas na dłuższy relaks.
odpoczynek

Z zadumy senne wyrwały mnie dźwięki wstających Borowskich. Musieliśmy jechać. Odwieźliśmy Panią i czekaliśmy na nią cierpliwie. Ja nawet się trochę przeszedłem, ale ostatecznie wróciłem do autka, gdzie wypatrywałem niebezpieczeństw. Jednym z nich był ochroniarz. Normalnie jest to miły i wesoły człowiek, ale przez zaciemnioną szybę bagażnika wyglądał jak potwór. Tak więc obszczekałem go jak tylko potrafiłem. Byłem tak groźny i tak zły - na szczęście wróciła Pańcia i się uspokoiłem. W końcu mogliśmy wrócić do domku i pospać.

szczekanie na całego.

Piątek to brak śniegu, ale na szczęście do tego mogłem się już przyzwyczaić. Zamiast tego białego puchu było wspaniałe słońce. To był dobry czas na spacerek po lesie. Nie byle jaki spacerek. Nie takie zwykłe chodzenie, a najnormalniejsze w świece aktywne bieganie i skakanie. Najpierw jednak trzeba było rozgrzać łapki w słońcu na zwykłym dreptaniu i pozowaniu. Ech Pańcio to mnie kiedyś zamęczy tym zdjęciami. Tu się ustaw, tam stań, popatrz tu, popatrz tam. Ciągłe tylko, nie wąchaj, nie gryź, przestań przeżuwać trawę. Ciągle tylko Pańcio przyczepia do drzewa na czas zdjęć. W zasadzie to powinienem się już przyzwyczaić, tylko po kilku takich sesjach na jednym spacerku muszę gwiazdorzyć. Przyczepianie do drzewka się za dobrze nie kojarzy, ale to jedyny sposób aby mógł spokojnie pozować na dystansie większym niż 2 metry od Pańcia - nie odstępuje go na krok, więc nie ma inne opcji. Miedzy sesjami zmienialiśmy miejscówki aż po wielkim kółku dotarliśmy nad jeziorko.

no powącham i wracam do pozowania

poza na wypatrzyłem zwierzynę

no już starczy tego pozowania

na językach

w roślinkach

akuku

wącham ściółkę

w blasku słońca

No i dotarliśmy w okolice jeziorka, gdzie zaczęła się pełna aktywność. Znalazłem patyczek, z którym pobiegałem. Pańcio dotrzymywał mi kroku. Do tego jeszcze poszczekałem i wyżyłem się warcząc na patyczek. Oj bardzo poszalałem. Całe szczęście, że byliśmy blisko wody, bo pragnienie mnie dopadło niemałe. Tak więc udałem się nad wodę, ale tam ku zaskoczeniu wszystko przykryte szkłem. Takim dziwnym. Na szczęście po chwili szukania znalazłem miejsce, gdzie jeszcze woda była dostępna. Ech po chwili sam sobie to miejsce zrobiłem. To szkło było wyjątkowo nietrwałe. Szybko dotarło do mnie, że to był błąd. Uszka mokre, łapki podobnie. Wszystko przemarznięte, na szczęście szybciutko wróciliśmy do ciepłego autka i do LaBuni.

z patyczkiem!


ojej co się stało z wodą?

popękało

W domku okazało się, że czeka na nas poczta. No dobrze, nie czekała w domku, ale w skrzynce pocztowej, jednak ważne, że czekała. Szybko ją otworzyliśmy i jak się okazało była to karta z dalekiego świata - z odległej wyspy na której mieszka mały pluszowy niedźwiedź. W zasadzie to nie była kartka a była to taki obrazek z kotkami. Trochę podobnymi do naszej Fuksji. Dodatkowo był magnesik na lodówkę, a wszystko to bardzo smaczne.

do nas listy - jak się cieszę!

smaczne 

ale to portret?

W domku po codziennych obowiązkach oddaliśmy się radości spania. Znaczy ja i Fuksja bo człowiek to nie bardzo. Bo ten coś tam wkładał do plecaka i wyglądał, że na coś czeka. Tuż przed czwartą zebraliśmy się do LaBuni i pojechaliśmy po Panią. Po drodze zahaczyliśmy do sklepu i zrobiliśmy malutki spacerek. Plecak w aucie i małe zakupy jedzenia zwiastowały tylko jedno. Jedziemy gdzieś. Po chwili w oczekiwaniu na Panią nawigacja wyznaczyła drogę do Krakowa na jedną z ulic koło Zamku na wzgórzu Wawelskim.
ruszamy w drogę

Po chwili już spałem, ale czułem, że dość szybko i sprawnie jedziemy. Nie było to na 100% monotonne, ale skuteczne. Właściwie po chwili byliśmy już w Krakowie, ale tam przywitał nas korek. Minęło trochę czasu nim dojechaliśmy na miejsce docelowe - ten czas spędziłem w oknie, rozglądając się i wąchając cały nowy świat
LaBunia została i dostała czas na chwilę relaksu i odpoczynku. My natomiast na łapkach udaliśmy się w stronę rynku - w stronę jarmarku. Dreptaliśmy mijając grupki ludzi oraz duże przystrojone psiaki ciągnące karoce. Ech wszystko kolorowe i wesołe - tu czuło się zbliżające święta, tylko ten śnieg, ten brak śniegu.  
idziemy

Na jarmarku było bardzo przyjemnie. Trochę osób zaglądało jak my na stragany. Przyjemna muzyka grała z głośników, wszędzie ozdoby świąteczne, światła i nawet śpiewane na żywo kolędy. Wzbudzałem nie małą sensacje na jarmarku. To zainteresowanie trochę mnie onieśmieliło. Z uśmiechem się dawałem głaskać i pozowałem do zdjęć wesołych i uśmiechniętych ludzi. W trakcie jarmarkowania było całkiem fajnie do czasu aż zagrał hejnał z wierzy Mariackiej. Przestraszyłem się nie na żarty i już nawet nie miałem ochoty na jedzonko, którym częstowali mnie człowieki. No po prostu koniec z fajnego spacerowania. Chciałem jak najszybciej wrócić do LaBuni. To na szczęście nastąpiło w niedługim czasie, bo zakupy na jarmarku zostały zakończone. Jeszcze tylko wychodząc zahaczyliśmy o stragan i jak się okazało jego właścicielka była bardzo zachwycona moim psiowym jestestwem. Dodatkowo zwróciła nam uwagę na swoje produkty, a wśród nich porcelanowe mikołajowe basset. Kupiliśmy jednego, choć wybór był bardzo trudny.

co ta Pani tam kupuje

stado porcelanowych bassetów

W LaBuni zjadłem kolacyjkę i byłem gotowy do drogi do domku. Na szczęście LaBunia dzielnie, szybko i bezpiecznie nas zawiozła do domku. W domku szybko poopowiadałem Fuksji o tym co się dało i padłem - zasnąłem. Fuksja zresztą też dołączyła do spania już po chwili.
czas spać?

Sobota od rana zaczęła się bardzo aktywnie. Ruszyliśmy przed siebie, ruszyliśmy do Gliwic. Pańcia odkryła w sobie nową pasje - szycie na maszynie. To oczywiście wymagało zakupu materiałów, które już czekały w domku oraz zakupu igieł i nici. To własnie robiliśmy tego dnia. Szybko znaleźliśmy miejsce do parkowania i poczekaliśmy na Pańcie pod sklepem. Ta robiła zakupy dość długo, ale nie ma się co dziwić, bo przecież musiała wszystko wybrać i co najdziwniejsze nie wszystko było fioletowe.
długo będzie kupować

Z pełną torba wróciliśmy do autka i pojechaliśmy do Freda. Tam szybciutko wdrapałem się na pięterko zostawiłem wszystko co trzeba i z wielkim niezadowoleniem zostałem wyciągnięty na spacer. Chciałem zostać, ale iść musiałem. Odwiedziliśmy w trakcie spacerku domek z kafelkami, gdzie wypełniłem brzuszek wodą. Teraz to miałem już prawdziwy powód do spacerowania. Uf dobrze, że szybko poszliśmy na ten spacerek. Poszliśmy nad jeziorko, gdzie było przyjemnie. Słoneczko świeciło i z przyjemnością się spacerowało.
jestem nad wodą

ciesze się

w trawę!!

Z pustym brzuszkiem ruszyłem w drogę do Freda. Teraz to już zostałem tam na dłuższą chwilę. Opróżniłem miseczki i się wyspałem podczas gdy człowieki lepili uszka na święta. Uszka to tylko taka nazwa, to takie zwykle pierogi z kapustą tylko zawinięte. To nie miało nic wspólnego z uszkami a tym bardziej z moimi uszkami. Trochę łobuzowałem i ostatecznie gdy się już ściemniało a farsz się skończył to pojechaliśmy. Od razu zasnąłem i odpłynąłem. Wiem tylko, że do domku dojechaliśmy dużo później niż normalnie. Pewnie gdzieś byliśmy po drodze, ale gdzie to nie bardzo wiem.
Koniec tygodnia był jak to przystał na koniec tygodnia bardzo leniwy. Szykowaliśmy się już na poniedziałek. No po prostu masakra jakaś. Ponuro, buro i deszczowo a do tego ta ciągła myśl, że jutro poniedziałek. No biedny ten poniedziałek. Nikt go nie lubi, a to przecież zwykły normalny dzień, taki jak każdy inny. Jego jedyna wina jest to, że był pierwszy. Ja nie czułem się najlepiej w niedzielę. Oczywiście winię za to swoją zachłanność u Freda. No ale kto by tam przewidział. Przecież nie boli mnie brzuszek zawsze po tych wizytach. No dobra boli, ale nie da się opanować i basta. Nie chciało mi się wystawiać nosa za drzwi. Na szczęście tylko od czasu do czasu byłem do tego zmuszany i to na szczęście na całkiem krótki okres czasu. Zimno i nieprzyjemnie było. Na szczęście w domku było miło. Pańcia po raz pierwszy odpaliła pożyczoną maszynę do szycia. Człowieki rozkminiali jak to działa. Co i jak trzeba poprzyciskać. Co przykręcić, co odkręcić. No po prostu masakracja jakaś. Na szczęście jakoś szło i nie musiałem im pomagać. Ze stołu dochodził tylko rytmicznych i wręcz hipnotyzujący stukot. To dobry znak - szycie szło w najlepsze. Oczywiście, coś tam nie wychodziło, ale próby można było uznać za udane. Ostatecznie noc i sen przyszły bardzo szybko. Do ugryzienia!
do domku

w końcu sen!

2 komentarze:

  1. Fabulosa semana Furiat, magnificas fotos, y siempre nuevas aventuras y paisajes, amigos y compras, muchos besos y abrazos para ti y para todos...... no pelees con Fucksia, tu eres mucho mas grande......besos.

    OdpowiedzUsuń