poniedziałek, 5 października 2015

Pszczynny dzień

Niedzielny poranek był podobny jak sobotni. Długo się rozpoczynał, ale gdy zaczął to wszystko jakoś tak przyśpieszyło. Szybkie śniadanko mały spacerek i ku mojemu zaskoczeniu szybkie przygotowanie do czegoś. Pakowanie plecaczka było bardzo dziwne i intrygujące zarazem. W głowach moich Borowskich zrodził się jakiś dziwny i spontaniczny plan wycieczki. Oczywiście pomagaliśmy w tym wszystkim bardzo aktywnie, zwłaszcza Fuksja
weźcie jeszcze to pudełko!
No i ruszyliśmy w drogę. LaBunia wiozła nas dzielnie. Okazało się, że przez stolicę naszego województwa przechodzi trasa biegu marańskiego. No i wbrew nawigacji musieliśmy jechać na około. Błądziliśmy po takich miejscach, których jeszcze nie znałem i nie widziałem. Postanowiłem więc się zdrzemnąć. Nagle się zatrzymaliśmy i człowieki wysiedli. Widziałem tylko, że podeszli do czerwonej małej budki z której zabrali bilecik. No i w końcu poszliśmy, zabierając ze sobą plecaczek. Oj okolica zupełnie mi nieznana i zapachy jakieś zupełnie inne i obce. Mój detektywistyczny nosek mówił mi, że jesteśmy dość daleko od domku. No nic po pierwszym szoku ruszyłem za Browskimi. Piękna okolica i sporo ludzi oraz piesków. To wszystko sprawiło, że się zagapiliśmy i wywędrowaliśmy z parku. Na szczęście jakoś udało nam się odnaleźć. Po pokonaniu kilku kroków nagle wyszliśmy na łąkę z której rozpościerał się widok na piękny zamek. Wtedy dowiedziałem się, że zawitaliśmy do Pszczyny. 

idziemy 

zawołam Pańcia!
ale pięknie, może tutaj kocyk?

Szybko znaleźliśmy dogodne miejsce na kocyk i skoczyłem nad jeziorko się napić. Niestety woda była jakaś taka nie smaczna. Zostawiliśmy więc na kocyku Panią czytającą książkę i ruszyliśmy na malutki spacerek. Pierwsza przechadzka zaowocowała wyprawą przez park, koło zamku aż na rynek miasta, gdzie zakupiliśmy gofry. Szybkim krokiem wróciliśmy na kocyk nie zatrzymując się nigdzie ani na chwilkę. Pani się ucieszyła ze słodkiej przekąski. Ja mogłem odsapnąć i odpocząć i o dziwo coś we mnie wstąpiło, bo nawet gofra nie chciałem spróbować. Pewnie to przez te wybuchające dookoła kapiszony i petardy - trafiliśmy na pszczyński odpust. Tak więc mimo iż dostałem gofra to go nie zjadłem. Ten dzień wypada zapisać w kalendarzu i przechowywać dla potomnych - 5 października, Furiat nie zjadł swojego gofra. 
piję wodę

pasuję do tego zamku

eeeee nie chcę tego gofra!

Po chwili wytchnienia i miziania na kocu poszedłem znowu z Panem na spacerek. Nie chciało mi się spacerować i miałem ochotę tylko posiedzieć na kocyku przy Pańci. No ale cóż zrobić iść trzeba. Przeszliśmy się po okolicy, koncentrując się przede wszystkim na okolicach zamku. Jednak jakoś nie miałem radości z chodzenia, ogonek podkuliłem i tak sobie dreptałem za Pańciem. Wzbudzałem przy tym niemałą sensacje zarówno wśród dorosłych i dzieci a przede wszystkim wśród mijanych piesków. Panu to sprawdzało wielką przyjemność, więc nie chciałem mu psuć tego dobrego nastroju marudzeniem. Znowu przeszliśmy na rynek a nawet troszkę się na nim szwendaliśmy. Pewnie gdyby nie te huki i hałasy to było by naprawdę cudownie. Znowu wróciliśmy na kocyk aby odsapnąć i poprzytulać się do Pańci. Byłem trochę spragniony, ale nie napiłem się. Masakra i to wszystko przez te wybuchy.
idziemy?

a no to chodź

eeeee w zasadzie to lepiej było by wrócić na kocyk

no gdzie idziemy?

niasto

oblałem mnie - śmieszne!

Nawet trochę zbierałem się do snu i odpoczynku, ale Pańcio postanowił, że z bliższej odległości trzeba przyjrzeć się zamkowi. Oczywiście bliski kontakt z zamkiem wymaga ubrania się i bycia eleganckim. Więc po kilku zdjęciach i po chwili wypoczynku Pańcio porządnie wytarł mi mordkę i ubrał w moją chustę. 

będzie piękne profilowe:)

daj odpocząć!

pięknie wyglądam!

No i ruszyliśmy do zamku. Zdobyć go i opanować. Wszystko przebiegało gładko. Spacerowaliśmy zupełnie inną częścią niż dotychczas. Co krok to spotykaliśmy parę młodą. On w garniturze a On w białej pięknej sukni (zazwyczaj pięknej) a wokół nich zawsze biegał ktoś z aparatem. W zasadzie gdybym miał bassetkę u swego boku to byli byśmy tacy sami. No nic  szliśmy między drzewami i nad piękną rzeczką. W końcu zmęczony dotarłem do zamku. Wspiąłem się z wielkim trudem po schodach  popodziwiałem rzeźby, fasady i okiennice.
ale rzeczka

daleko jeszcze?

no daj mi spokój

jestem na zamku

no piękne te rzeźby


Wykończony wróciłem na kocyk. Zmordowany jak koń po westernie. Miałem ochotę jedynie pospać i jedynie odpocząć. A to poleżeć na kocyku a to pospać. Oczywiście nie było mi dane po odpoczywać, bo Pańcio musiał mnie podenerwować. Znosiłem jego zaczepki jak najwyższej klasy budda, jakbym miał czarny pas w buddyzmie. Ech jak ja mam z nim ciężki los i ciężkie życie.  W zasadzie to nawet nie dane było mi się wyspać, bo zaraz zwinęli mi kocyk i się zebraliśmy się do domku. Oj to był męczący dzień i należał mi się sen. Droga do domku była dość szybka ledwo 40 minut mogłem się rozkoszować snem na kanapie. Oj było super.
idę spać!

pełen spokuj

ale jak to zabierasz kocyk?

Po powrocie do domku od razu dopadłem do miski w którą Borowscy nasypali jedzonko zabrane na wycieczkę. No jakoś w tamtych okolicznościach przyrody nie miałem ochoty jeść. W domku, gdzie jest bezpieczniej, jest to coś zdecydowanie innego. W końcu po kolejnych spacerkach przyszedł czas na sen. Kotka też zmęczona, zresztą ona jest taka ostatnio osowiała, bo chyba nowa karma jej trochę nie pasuje. No ale jak to powiedział mój Pańcio: zgłodnieje to zje! Do ugryzienia
fuksja śpi

dobranoc

PS. Mam do Was prośbę. Proszę zapoznajcie się z historią Lilo. Może Was, też wzruszy i sięgnięcie do swojej skarbonki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz