czwartek, 26 stycznia 2017

nieoczekiwany Gość

W poniedziałek z rana nigdzie daleko nie jechaliśmy - o nie. Postanowiliśmy pozwiedzać najbliższą okolicę. W zasadzie to dawno tam nie byliśmy tak naprawdę chcieliśmy zagłębić się w ten dziki las na około nas. No i ruszyliśmy. Słońce świeciło, więc wędrowaliśmy z uśmiechem i radością. Wkroczyliśmy w las szybko i szybko okazało się, że to była dobra decyzja. Szybko poznałem te wszystkie miejsca. i szybko czułem się jak w domu. Ogarnąłem najbliższe kąty.
ja to miejsce dobrze znam

Powolutku się rozpędzaliśmy, powolutku spacerek się nam rozkręcał. Biegałem to tu to tam aby tylko złapać jakiś ciekawy trop. Było tego sporo, ale ograniczała mnie smycz, za krótka smycz. Niestety na automatyczną na razie nie ma co liczyć, bo poszła do naprawy i ani widu ani słychu o niej. Na razie muszę się przemęczyć z tym co mam, a bym sobie pobiegał na tej długiej lince. 


no a gdzie linka?

Niestety nasz spacerek przerwał telefon. Szybko udaliśmy się do LaBuni i szybko pojechaliśmy załatwiać jakieś ważne ważniaste sprawy. Ech dobrze, że wróciliśmy dość szybko i udało mi się usnąć i odpocząć. Wieczorkiem jeszcze szybciutko udaliśmy się na załatwienie wielkich ważnych spraw. Małe spotkanko z opiekunem Franka. Dłuższa rozmowa, trochę śmiechów i pojechaliśmy do Rudy Śląskiej nad jeziorko. Niestety troszkę się spóźniliśmy na zachód słońca i niebo już tylko lekko majaczyło kolorem czerwonym. Na jeziorku pływały kaczuszki a wszystko spowite było w niskiej i bardzo złowrogiej mgle. Kaczki chyba delikatnie mówiąc zapomniały odlecieć. Pewnie człowieki całą wiosnę i lato przekupywali je chlebem lub czymś takim. Mimo dobrych chęci człowieki nie róbcie tego, bo przez zimę ptaki się męczą jak nie odlecą, a poza tym chlebek jest dla nich nie najlepszy! No my chwilę pospacerowaliśmy po okolicy - podziwialiśmy w oddali majaczący kościół i jadący pociąg. Tyle ile te ciufcie robią hałasu to głowa boli. W końcu wróciliśmy do domku a tam kocie lenistwo. Najzabawniejszy w tym wszystkim jest Fart. On zawsze jest śmieszny, gdy wyleguje się na swoim kaloryferku - takim wygodnym i mięciusim. Ech poniedziałek, męczący poniedziałek dobiegł końca. 
łóżeczko

O wtorku lepiej nawet mówić nie będę, bo po prostu jeździliśmy prawie cały dzień po sklepach. Człowieki nie zabierali mnie ze sobą i pilnowałem auta. Dobrze, że miałem od czasu do czasu chwilę na wyjście i załatwienie swoich potrzeb. Przy okazji człowieki przynosili mi jakieś pyszności i smaczki. Mimo wszystko to był dobry dzień. Ja się tym wszystkim zmęczyłem, a człowieki mieli dobry humor w jego trakcie i na zakończenie. Czego więc chcieć więcej? No i tak wspaniały dzień się skończył tak nagle jak tylko można to sobie wyobrazić - położyłem głowę na poduchę i obudziłem się o poranku dnia następnego.
W Środę po śniadanku udałem się szybciutko na obchód okolicy. Spacerowałem tak jakoś niechętnie i tak trochę z przymusu dreptałem nóżkami. Coś mi się wydaje, że jednak nie udało mi się odpocząć przez noc. Tak jakoś niewyspany byłem, czy coś takiego. Szybko zwiedziliśmy pobliskie łąki i szybciutko czmychnęliśmy do domku spać- po prostu spać.
spacerujemy  - juhu 

wracamy?

W domu sobie pospałem i od czasu do czasu tylko ten mały urwis, który skakał po całym mieszkaniu dawał się we znaki wszystkim i nawet mnie budził, a to nie łatwa sprawa, gdy jestem niewyspany. No jemu zawsze się udaje. Jego loty i skoki czasami wyglądają jakby chciał popełnić samobójstwo. Ja naprawdę nie wiem jak on jeszcze żyje i chodzi cały. Nie wiem na ile starczy mu te jego dziewięć żyć.
uwaga zaraz będzie skok

Wieczorem, nocą gdy już wszyscy spali ja udałem się na spacerek po osiedlu. Już z większą werwą i większą radością deptałem śnieg i zaglądałem po kątach. Taka rundka przed snem sprawia, że zdecydowanie lepiej się śpi. Chodziliśmy sobie między powoli zasypiającymi blokami. W oknach powoli niknęły wszelkie światła. My też spokojnym krokiem po przeglądzie stanu osiedla udaliśmy się do domku i poszliśmy spać. 
oględziny osiedla

Oczywiście, koty nie były by sobą, gdyby nie szalały. Koci wariaci znaleźli sobie wspaniałą zabawkę - karton. Ta para potrafi stwarzać sobie problemy tam gdzie nikt innych nawet by nie wpadł na pomysł, że może coś tam się stać. Zresztą nie mam co opowiadać, zobaczcie sami. Ja rozumie walka o jedzenie, ale miejsce w kartonie?

kartonowa zabawa


We czwartek o świcie ruszyliśmy w daleką drogę. Dojechaliśmy do miasta zwanego Tychy. Słynie z produkcji Piwa i fabryki samochodów no i od tego dnia z mojej wizyty. Jadąc autkiem trafiliśmy na skrzyżowanie, gdzie policjanci odbywali szkolenie z kierowania ruchem. Była chyba cała klasa i wszyscy jakoś dziwnie się na mnie patrzyli jak ich mijałem wyglądając przez okienko. W końcu dotarliśmy na miejsce. Zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem - jeziorkiem Paprocańskim. Po chwilowym zachłyśnięciu się trójkątnym budynkiem ruszyłem w drogę.
Tychy witam!

Nieznany mi w ogóle obszar był fascynujący. Kiedyś już widziałem ten budynek, ale wtedy było bardzo ciepło, byłem na chwilkę i było dużo ludzi. Teraz miałem czas i okazję, aby poznać tak urokliwą okolicę. Powędrowaliśmy brzegiem jeziorka. Zamarznięta tafla jeziora kusiła do przechadzek po niej, ale odpowiedzialnie z Pańciem zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Pańcio to buła i lepiej nie ryzykować, bo kto go potem wyciągnie jak się pod nim lód załamie, a załamał by się na 100%. Niektórzy ludzie chodzili, ale przecież oni to nie mój Pańcio - buła. Pozostaliśmy na brzegu i nie było co z tego powodu rozpaczać. Tam było fajnie i pewnie. Co jakiś czas mijali nas biegacze, ba nawet rowerzyści czy też narciarze z kijkami, ale bez nart. Fascynujące jest to wszystko a ja mimo wszystko zamiast biegać za nimi wędrowałem za swoim noskiem. Ten wodził mnie od lewej do prawej i w końcu znalazłem, nie jeden nie dwa a trzy patyki. Radość była wielka. Miałem nawet możliwość pobiegania swobodnie, tylko ciągnąłem za sobą smycz - tą ciężką i grubą, ale jednak tylko smycz.

hahaha mam patyczek

a czy to był kijkowy biegacz, czy narciarz?

biegam jak rakieta

a ty co tam robisz? Idziesz?

już biegnę do ciebie.

Plan mieliśmy aby okrążyć całe jeziorko, niestety znowu nam nie wyszło. Dostaliśmy pilny telefon by wracać do domku. Jak Pańcia mówi - wracajmy, to my robimy w tył zwrot i pędzimy do LaBuni. Ta od razu zafurkotała i ruszyliśmy. Spieszyliśmy się, ale zgodnie z przepisami i po kilkunastu minutach byliśmy pod domkiem. Tam Pańcio odebrał klucze i mieliśmy kolejną misję - pojechać po Fredzia. No to akurat jest misją największej wagi. Bez problemu dotarliśmy na miejsce i znowu Pańcio poszedł sam a ja czekałem w aucie. Po chwili pojawił się z Fredem i cała nasza paczka poszła na spacerek. Trochę pokręciliśmy się w okolicy gliwickiego schroniska dla zwierząt. Kilka psiaków minęliśmy, ale ogólnie wędrowaliśmy spokojnie i całkiem sprawnie. Fred po swojemu - spokojnie z nosem w ziemi. Ja też po swojemu - biegałem i skakałem, zaczepiałem Freda a ten nic a nic. Ja nie wiem jak Pańcio nas godził. On spokojnie stopował lub pośpieszał nas i to chyba dzięki niemu nasz spacerek nie skończył się śmiercią przez zaplątanie w smyczach i żaden z nas nie nie uciekł w nieznane. 
trochę smutny Fred

trochę się zaplątaliśmy - ratuj!

Koniec końców po kilku kilometrów spacerowania wróciliśmy do LaBuni i o dziwo wszyscy zasiedliśmy do środka. Pańcio z przodu a ja u siebie w swoim "kojcu" samochodowym a Fred na tylnej kanapie. Po chwili już jechaliśmy i wiecie co? Pojechaliśmy do naszego domku i Fred poszedł z nami. Trochę się stresował, ale byłem zdziwiony, że tak niepewnie do nas wchodził. Zatrzymał się za drzwiami. Od razu dopadły go koty i obwąchały na całego. Ja wróciłem z kuchni po niego i oprowadziłem. Po chwili człowieki zorganizowali mu drugi komplet misek. Niestety on nic jeść nie chciał. A człowiek zorganizował mu mokre jedzonko, które on tylko poskubał, gdy podstawili mu miskę pod nosek. Ech to będzie dla niego ciężki dzień. Nie odchodził od nóg Pańci i wszędzie za nią podążał. Człowieki przynieśli moją kanapę do salonu, więc od razu się tam położyłem i nawet nie narzekałem, że Fredio jako gość może wejść na kanapę i poleżeć na zorganizowanym dla niego dywaniku. Przecież gość w domu to kość w domu. Cieszyłem się na tą myśl. Fuksja oczywiście go olała a Fart od razu popędził go obwąchać i pogłaskać łapką. On taki ciekawski i odważny był puki Fred nie podniósł głowy.
u siebie

gość na kanapie

Przed samym snem zostaliśmy zmuszeni z Fredem na mały spacerek a gdy wróciłem to moje legowisko było całe zajęte. Na całe szczęście Pańcio przetransportował je na swoje miejsce do sypialni i się w miedzy czasie zwolniło. Ja tam oczywiście zasnąłem, ale trochę martwiłem się o Freda, bo u mnie to już miejsca nie było, a na pontoniku spać nie chciał. Na szczęście ta noc Fredowi minęła spokojnie, bo spał na kanapie. Wcale mu się nie dziwie, że był szczęśliwy z tego powodu. Zresztą wcale się nie dziwię, że człowieki się na to zgodzili, bo był tak zestresowany i skołowany, że prawie nic nie jadł a spacerki to tylko przelatywał. Kolejny dzień za pewne będzie pełen przygód. Do ugryzienia!
chwilowo zajęte

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz