czwartek, 12 stycznia 2017

Nadeszła wiekopomna zmiana

Poniedziałek, to kolejny już dzień wspaniałej, ale mroźnej pogody. Zdawało się, że słońcu pomyliły się pory roku. Za to temperatura naprawdę była bardzo zimowa. Miałem wrażenie, że nigdy nie ustąpi. Z jednej strony widząc przez okno tak rozświetlony świat aż chce się wychodzić i potem po otwarciu drzwi spotyka się z mrozem. Tak oto niszczone są marzenia. No nic, o poranku, czyli tuż koło 10 udaliśmy się na mały rekonesans. Z sercem w gardle odpaliliśmy LaBunie i ruszyliśmy na małe zakupki. Oczywiście ja siedziałem w aucie, bo po co łazić po sklepach. Pańcio szybko wrócił i poszliśmy na spacerek po okolicy. Śnieg głęboki, obok droga dość ruchliwa a my kręciliśmy się po dzikich i opuszczonych terenach nad którymi górował stary bunkier. Już tu kiedyś się kręciłem i obiecałem sobie, że jeszcze tu wrócę, no i wróciłem, ale znowu bez aparatu. Tracąc zbędnego czasu zrobiłem to co musiałem. Szybciutko wróciłem do autka i od momentu wejścia do domku minęło ledwo 2 no może 3 sekundy, gdy jadłem swoje śniadanko. Teraz to ja już jem po spacerku a nie przed. Jakoś tak lepiej się spaceruje a potem lepiej się układa.
no zimno jest strasznie

eeeeeeee nikogo tu nigdzie nie ma. Tu nic nie ma


Przez resztę tego mroźnego dnia unikaliśmy wychodzenia. No bo przecież po co wychodzić na zimne, gdy w domku tak ciepło. A to pontonik a to chwila na kanapie. Nigdzie jechać nie mogliśmy, bo LaBunia jeździła już na oparach a tankowanie jeszcze przed nami. W trakcie dnia obserwowałem jak koty się ganiają i jak odpoczywają. Czasami bardzo się zastanawiam, czy te zwierzaki się kochają, czy też nienawidzą. Czasem wygląda to tak jakby chciały się zabić, a czasem nawet koło siebie mogą przejść bez walki. Gdy już "bawią" się ze sobą, to klękajcie narody. Odgłosy jak z bitwy pancernej. Łapy w ruch i nieustępliwość. To wszystko przemieszane z gonitwą. No po prostu kocioł i tyle.  Dobrze, że noc przyszła szybko i dzięki Pańciowi mogłem wygrzewać pupcie i resztę ciała w kocykowym kokoniku. Zawinął mnie tak profesjonalnie, że niemal wyglądałem jak mumia. Trochę to również niepokojące. Spało mi się wyjątkowo dobrze, choć gdy ktoś mnie zaczepiał, lub się do mnie zbliżał to po prostu został "obwarczony". Fart momentalnie wycofywał się, ale Fuksja miała to głęboko w nosie i nim udał się do człowieków na łóżku to spała ze mnę. Ech wiem, że człowiekowi marzy się aby w moim legowisku spały wszystkie zwierzaki i kto wie, może kiedyś jeszcze jeden basset, tylko ja nie wiem czy jestem na to gotowy, czy byłbym w stanie to zaakceptować.
ale mnie zawinąłeś

wspólny sen

Wtorkowy poranek z Pańciem spędziliśmy na spacerku w lesie kochłowickim. Nim pojechaliśmy zjadłem śniadanie - tym razem wolałem nie ryzykować, zwłaszcza, że Pańcio oznajmił mi, że jedziemy na dłuższy spacerek. Dodatkowo abym nie grymasił, to pod moje chrupki schował kawałeczek kiełbaski - tak dla wzmożenia apetytu i polepszenia smaku. W każdym razie mimo mrozu LaBunia jak zwykle nas nie zawiodła i odpaliła. O dziwo im mniejsza temperatura. tym lepiej silniczek pracuje. Taka to dziwna ta nasza kapryśna dama. W każdym razie dojechaliśmy na parking i od razu ruszyliśmy w drogę. Zanurzyliśmy się w las i tajemniczą okalającą go mgiełkę. To wszystko w połączeniu ze słońcem pozwalało się cieszyć piękną grą świateł i cieni. Dopiero po chwili Pańcio mnie uświadomił, że ta tajemnicza i romantyczna mgiełka to tak naprawdę smog. Wytłumaczył mi, że to taka kondensacja pyłu powstającego ze spalania. Tworzy się, gdy nie ma ruchu powietrza. Przytakiwałem mu, ale trochę nie dowierzałem, bo przecież oglądałem internety i widziałem smoki i nie wyglądały jak mgiełka - to straszne latające stworzenia zieją ogniem. No ale przecież z człowiekiem kłócić się nie będę. W każdym razie z wolna zanurzaliśmy się w ten las. Przy okazji bawiłem się patykami, wąchałem i oddychałem pełną piersią. Choć nie wiem, czy to ostatnie było takim dobrym pomysłem - bo z tego co mówił Pańcio to smog jest trujący. W opinii o trujących właściwości smoka oboje się zgadzaliśmy. Ziejący ogień z paszczy bestii to rzecz trująca. 
drzewko zemdlało

z patykiem i smogiem

Spacerek odbywał się w najlepsze, nawet od czasu do czasu biegałem swobodnie ciągnąc za sobą smycz, bez wielkiego człowieka na jej końcu. Nie oddalałem się za bardzo, tylko sobie chodziłem kilka kroków przed Pańciem. Spokojnie maszerowaliśmy po zmrożonym, suchym i dość ubitym śniegu. Szło się dobrze i był tylko jeden malutki problem. Nasze endomodno znowu nawalało. Chyba trzeba to w końcu naprawić. Już mówiłem, człowiekowi, żeby dał mi telefon na 10 minut to go na pewno naprawię a przynajmniej umyję - nie chce więc się niech męczy, ale na koniec roku to ja nie będę miał tysiąca kilometrów. To przez niego! W trakcie marszu raz czy dwa razy zabolały mnie łapki od tego zimna. Na szczęście masaż ze strony Pańcia i od razu jak ręką odjął i to dość dosłownie. Z czasem ciemny i zimny las zamienił się w słoneczny, ale nadal zimny las- trochę mniej gęsty.
no idziesz?

ratuj - łapka mi zmarzła

Im dłużej spacerowaliśmy tym więcej radości miałem w serduszku i na mordce. Czasami to śmiałem się tak, że aż o mało się nie posikałem. W tej części spacerku co chwilę zaczepiały mnie jakieś patyki, które oczywiście musiałem zabrać ze sobą, albo przynajmniej przestawić i poukładać po swojemu.  No mówię Wam, te patyki mówiły do mnie. Słyszałem to jak babcia w kapciach. Tak się zapatrzyłem w to spacerowanie i w to patyczkowanie, że bardzo się zdziwiłem jak nagle stanęliśmy przed LaBunią. Szok. Z jednej strony żal i smutek, że koniec a z drugiej to ulga, że już można będzie odpocząć. Oczywiscie "endomendo" pościnał nam drogę i w efekcie zaliczył tylko niewielki wycinek z naszego spaceru. No irytacja na maksa. No, ale co zrobisz - nic nie zrobisz!
patyczek

no już już

schodzę

mam patyczek poczekaj!

zaraz to opanuję

W domu oddałem całkowicie pole do popisu kociakom. Poszedłem spać nie zwracając uwagi na nic a koty albo goniły się po mieszkaniu, albo po prostu kłóciły się o miejscówki. Młody ostatecznie zajął miejsce na parapecie i zasnął opary głową o kwiatka. Fuksja jak zwykle wylądowała koło Pańci na kanapie. Im później tym koty bardziej szalały, no ale taka ich natura i tyle. Kto t koty zrozumie. Wszyscy powolutku już czekaliśmy na kolejny dzionek, zwłaszcza, że czuć było wiatr zmian.
kocie spanie

igraszki

Niestety nasze przeczucia nas trochę zwiodły. O poranku od samego świtu słońce znowu świeciło. Było to dla nas zwierząt wielkie zaskoczenie. Jak widać, czasami każdy może się pomylić. My w każdym razie udaliśmy się na łąki w okolicy. Było mi dane trochę pobiegać po zmarzniętym śniegu tak trochę bardziej swobodnie. Powietrze w dalszym ciągu było ciężkie, ale ja żadnego smoka nie widziałem. W niektórych miejscach śnieg zdawał się być nieruszony od czasu kiedy spadł. Głęboki i zimny. Nie ma chyba na świecie lepszego uczucia jak wskoczenie do niewzruszonego przez nikogo śniegu. Trochę takie uczucie jak astronautów pozostawiających swoje ślady na srebrnym globie. Ech w tedy chce się śpiewać "mam te moc..." W każdym razie wróciliśmy do domku aby się wyspać i wyleżeć
no i gdzie idziemy?

mały krok dla psa a wielki krok dla psa

"Hjustron" nie mamy problemu!

Popołudniu znowu udaliśmy się w to samo miejsce. Tym razem słońca już nie było. Od dość dawna nie było takiej sytuacji, aby słońce się chowało przed nami za dnia. No nic więc jednak nasz zwierzęcy instynkt się nie myli a jedynie trochę nie trafia w punkt. Popołudniu zabrałem ze sobą zabawkę. W trakcie tego spacerku nie zwracałem na nic uwagi, bo mordką byłem przyczepiony do szura gryzaka, który był trzymany przez Pańcia. Na łące sobie biegałem za zabawką, a w zasadzie to sobie tak prawie pobiegałem za tą zabawką. To prawie to tak, że zabawka leżała w śniegu po rzucie przez Pańcia a ja poszukiwałem ją wolnym krokiem po czym czekałem, aż Pańcio przyjdzie i rzuci gdzieś dalej. W każdym razie zabawy nie trwały za długo i po prostu wróciliśmy do domku.
idziemy w las

zabawy z zabawką w aport

Zmiany pogodowe były dość mocne, powoli się jakby ocieplało, pojawiał się malutki wiaterek i co najważniejsze wieczorem zaczął padać śnieżek. Wszystko szło ku temu, że kolejnego dnia będziemy mieli czystsze powietrze i nie będzie smogu, czy tam smoka. Spokojnie mogliśmy położyć się spać przy Pańci i sobie odpocząć i zrelaksować. Nie ma to jak wieczór przy Pańci z książką.
prawie cała paczka razem

We czwartek ledwo zwlekliśmy się z łóżka. Zwłaszcza ja z Pańciem. Nie ma co gadać, coś nam się ten czas poprzestawiał doszczętnie, ale to wszystko przez te komputery i inne takie. W każdym razie zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy w drogę. LaBunia zawiozła nas do Gliwic, gdzie pomagaliśmy odpalić fordziaka. Ten przez te wszystkie mrozy nie był odpalany i teraz gdy temperatura podskoczyła ponad zero nie udawało się go odpalić. Drugi akumulator nie pomógł i dopiero podpięcie LaBuni zaowocowało poprawnym działaniem. Fordziak odpalił i jeździł jak szalony. Jak nie to auto. My z radością udaliśmy się do mieszkanka z kafelkami aby obwieścić sukces i świętować. Ja zostałem wygłaskany przez gospodarza, Pańcio napił się coli. Ogólnie było fajnie. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się i w końcu przyszedł czas pożegnania się. Nie wiedziałem, czy chce zostać, czy wracać z Pańciem. Myślenie długo nie trwało i ostatecznie ja również się pożegnałem i udałem z Pańciem do LaBuni. Pojechaliśmy odwiedzić kilka sklepów i co najważniejsze odebraliśmy kalendarz, z którego pieniądze są przeznaczane na działanie fundacji Szara Przystań. Piękny kalendarz od razu po powrocie do domku wylądował na swoim miejscu zastępując poprzedni, również zakupiony w tej fundacji. Ładnie zrobiony i zaprojektowany pięknie wygląda na naszej ścianie. Zapewne pięknie by wyglądał na każdej ścianie.
mizianko

czy ty coś jesz?

Popołudniu zabraliśmy się za porządne sprzątanie, bo mieliśmy mieć wieczorkiem gości. Człowieki krzątały się i porządkowały wszystko aż w końcu rozległ się dźwięk domofonu i w drzwiach pojawiła się Wiki a chwile później Fred z opiekunami. Koty oczywiście się pochowały a ja się cieszyłem jak szalony z takich odwiedzin. Fred przyniósł mi jedzonko w postaci mięska, którego już zjeść nie chciał i napił się z mojej miski. Spoko nie gniewam się przecież. Moja miska to miska każdego z gości. Po czasie nawet koty zaczęły przychodzić i zapoznawać się z nową sytuacją. Fuksja oczywiście dużo szybciej, bo przecież wszystkich dobrze zna. Far natomiast niepewnie się zbliżał. Czasami był na rękach u Pańcia, ale nikt inny nie mógł go dotknąć. Nawet z bezpiecznej odległości witał się z Fredem. No może nie witał a raczej obwąchiwał go. Na swoim terenie Fart jest o wiele odważniejszy. Goście posiedzieli, Wiki zrobiła pazurki Pańci i w końcu ich pożegnaliśmy. Tak właśnie zleciał nam czwartek. Poszliśmy spać, aby szykować się spokojnie na weekend. Do ugryzienia.
Fart w trakcie badań

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz