niedziela, 4 września 2016

Z apetytem

Słoneczny piątek trzeba rozpocząć od porządnego spaceru. Porządny spacer powinien się odbyć pięknym i sprzyjającym nam miejscu. Ja takich miejsc mam wiele i jednym z nich jest Las w Kochłowicach w okolicach ulicy Księżycowej. Chwile tam spędzone są zawsze dobrą zabawą i nawet w niepogodę można tam wypocząć - zazwyczaj. W słonecznych dniach jest tam naprawdę wyśmienicie.
ruszamy na podbój

W trakcie spacerku należącego do tych krótszych odwiedziliśmy dwa jeziorka. Jedno z nich mogę tylko podziwiać i dokładnie o tym wiedząc w trakcie wędrówki zabrałem ze sobą patyczek, który umilił mi tą wędrówkę. Po przejściu obok jeziorka porzuciłem patyczek na rzecz leżącej samotnie butelki plastykowej. Postanowiłem ją zabrać ze sobą a w konsekwencji wyrzucić do kosza na śmieci. No niestety to chyba podstawowa wada tej okolicy, bo kosze na śmieci są tylko wokół głównego jeziorka, od którego się oddaliliśmy o dobry kilometr. No i gdy butla mi się znudziła to Pańcio musiał ją zabrać i po małej wędrówce w końcu butla wylądowała tam gdzie powinna, czyli w koszu na śmieci. Czasem zastanawiam się, co kieruje człowiekami, którzy tak po prostu wyrzucają taka lekką buteleczkę.


z patyczkiem jest zawsze weselej

Trasa naszego spaceru obejmowała dobrze znane mi miejsca i co jakiś czas przechadzaliśmy się przez parking na którym odpoczywała LaBunia. Ona ostatnio tyle nas wozi, więc każda chwila wypoczynku jej się należy. Nasz leśny spacerek to po wąchanie tropów i co chwila zaplątanie się między drzewami. Ta długa smycz daje mi sporo luzu, ale czasami jest to wielkie utrapienie, bo zapominam, że smycz nie opanowała wymijania drzew.
no już wracam

Co jakiś czas oddalaliśmy się od jeziorka głównego i spacerowaliśmy dzikim lasem. Była okazja aby coś powąchać, znaleźć jakieś grzyby czy pobawić się jakimś patykiem. Przed południem w lesie nawet takim najmniejszym jest jakiś wyjątkowy klimat. Pora roku już jest taka, że upały za bardzo nie dokuczają a słońce jeszcze jest cieplutkie, ale w lesie widać już powolutku nadchodząca jesień. Już powoli zapowiadają się te piękne żółcie i czerwienie. 
no zaplątałem - ratuj

ale tu coś ładnie pachnie

W końcu nasza wędrówka powoli dobiegała końca. Powolutku kierowaliśmy się w stronę LaBuni. Szliśmy wzdłuż naszej jeziorka. Po przeciwnej stronie siedzieli wędkarze i dyskutowali o tym, jakie to wielkie ryby złowili. Co prawda nie widzę ich codziennie, ale naprawdę powątpiewam, czy któryś kiedykolwiek wyciągnął jakąkolwiek rybkę. Może to i dobrze. W każdym razie ja szukałem zejścia do wody przy okazji obserwując parę łabędzi. Jakiś czas temu widziałem tam jeszcze młodziutkie, a teraz nie ma ani jednego - ciekawe co się z tymi maluszkami stało.
cześć łabędzie

z patyczkiem do LaBuni

Dotarliśmy do LaBuni i wróciliśmy do domku. Potem sobie cały dzień leniuchowałem i szykowałem się na sobotę, która zapowiadała się na bardzo, ale to bardzo aktywną.
W sobotę rano bardzo ciężko było mi się zebrać z legowiska. Bardzo długo Borowski mnie przekonywał abym wstał. Potem opornie zbieraliśmy się na spacerek a w zasadzie to na wyprawę do Chorzowa. LaBunia zawiozła nas do Parku, który kiedyś bardzo dawno temu odwiedziłem, ale razem z Pańciem już o nim zapomnieliśmy. Podziwianie go, mimo mojej niechęci do spacerowania było nawet przyjemne, nawet miałem okazję łyknąć wody z jedno z jeziorek strasząc przy tym odrobinę gołębie i kaczki. Potem udaliśmy się na pobliskie boisko na którym powoli rozkręcał się piknik z okazji czterdziestych urodzin schroniska dla zwierząt w Chorzowie.   
ale pyszna woda

Tam muzyka grała trochę za głośno, co mnie troszkę stresowało, ale było też sporo fajnych rzeczy. Ciasta, których smak miałem okazję spróbować, powoli unosiły się aromaty grilla ale najważniejsze było stoisko Schroniska dla Zwierząt na którym był kiermasz pięknych rzeczy. Przy okazji obejrzałem bardzo fajnego i wspaniale ułożonego amstafa, lubo podobnego. Był prawie tak posłuszny jak ja i tak pięknie pokazywał swoją siłę i łagodność. Pod nogami plątał się wspaniały maluszek tego samego gatunku. Przy okazji miałem okazję spotkać się z człowiekami RudoSzorski Team. No dobra spotkanie to można nazwać mizianiem mnie i dokarmianiem. Młodsza członkini tej ekipy mało nie zagłaskała mnie na radosną śmierć. Zresztą co chwilę dołączali się do niej weseli przechodnie. Nawet robili mi zdjęcia. Natomiast trochę starsza część ekipy oprócz głaskania dzieliła się  ze mną swoim własnym piknikowym ciastem. Oj bardzo mocno jej dziękowałem i bardzo mocno żałowałem, że nie było tego więcej. Tak przynajmniej ze dwie, albo i trze tacki, no dobra może ze dwie blachy. Na pikniku spotkałem jeszcze kilka psiaków adoptowanych ze schroniska. Ze wszystkimi pięknie się przywitałem. Był nawet bardzo bojaźliwy beagiel.  
mizianie mnie

i jak tu nie być szczęśliwym?

hej

czemu tylko tyle ciasta?

Nawet od wolontariuszek dostaliśmy wspaniałą maskotę/gryzaczka. Z Pańciem szybko ruszyliśmy do pobliskiego sklepu, żeby rozmienić pieniądze, przy okazji zakupiliśmy lody. Oj było super, zarówno moje owocowe jak i Pańcia waniliowe zjadłem z wielką przyjemnością. Wróciliśmy na jarmark, gdzie chwilę posiedzieliśmy, ale zacząłem się bardzo denerwować, z powodu zwiększonej ilości człowieków. Pańcio na szczęście zrozumiał moje potrzeby i wróciliśmy do LaBuni i do domku. Tam jednak nie było chwili wytchnienia, bo powoli szykowaliśmy się do wyprawy. Popołudniu znowu zasiedliśmy do LaBuni i ruszyliśmy w drogę. Autostradą LaBunia spokojnie acz bardzo dynamicznie wiozła nas na miejsce. Zdrzemnąłem się i gdy otworzyłem oczka to okazało się, że jesteśmy na miejscu. Długo szukaliśmy miejsca parkingowego, ale w końcu się udało. W końcu mogliśmy spokojnie pospacerować. Dużo ludzi spacerowało, a im bliżej byliśmy rynku tym człowieków było coraz więcej i było głośniej i głośniej. Im bliżej hałasu i zgromadzenia ludzi tym bardziej mnie nachodził strach.  Co krok to wolniej dreptałem, co krok to bardziej się bałem. Borowscy na szczęście mnie rozumieli i zachęcali mnie do spacerowania. Ostatecznie po małym kółeczku i wielu ciepłych słowach zostawiliśmy Pańcie i udaliśmy się z Borowskim do LaBuni, gdzie spokojnie się usadowiłem i zrelaksowałem. Moje legowisko od spodu było wyłożone chłodnymi wkładami, więc po prostu żyć nie umierać i nigdzie iść nie chciałem. Zostałem w LaBuni i zasnąłem jak kamyk. Obudziło mnie otwieranie autka. Za oknem było już ciemno i gdy drzwi się otworzyły to nie miałem ochoty wychodzić - bo i po co wychodzić z takiego luksusu? Pańcio mnie wyciągnął na spacer. Poszliśmy w te same miejsca w których byliśmy wcześniej. Było ciszej i zdecydowanie mniej ludzi. Nagle przed nami wyrosła Pańcia z całą wielką sektą ludzi. Niemal wszyscy mnie wygłaskali i się ze mną przywitali. Jedni bardziej inni trochę mniej. Po chwili ruszyliśmy w drogę powrotną z tą całą sforą wesołych ludzi. Nas spacer przerwał głośny krzyk z drugiej strony ulicy. Myślałem, że coś się stało, zresztą jak wszyscy. Tym czasem w naszym kierunku biegła para, krzycząc: przepraszamy, przepraszamy.... czy możemy pogłaskać psa? Hihi no ego to mi bardzo podskoczyło. Oczywiście dałem się wygłaskać. Człowieki trochę porozmawiały i podziwiały jaki ze mnie byk. Ciepło się pożegnaliśmy bo chyba gdzieś się wybierali. Po jakimś czasie pożegnaliśmy się z całą ekipą i spokojnie dotarliśmy do LaBuni.
Psiaki z piwem - ja też chcę!

Pod LaBunią chwilkę spędziłem na cieszeniu się z prezentu. Była to cała miska jedzenia. Oj bardzo się z tego cieszyłem. Tak wiem nie było to zdrowe jedzenie i na pewno nie dla piesków, ale za to jakie pyszne. Od czasu do czasu można sobie przecież na takie rzeczy pozwolić - przecież spalę to na spacerach. Nie pozwoliłem aby cokolwiek się zmarnowało i zniknęło z tej miseczki.

to wszystko dla mnie!?

ale smaczne!

W domku byliśmy dość późno, byłem dość zmęczony. Zrobiłem jeszcze małe siku i od razu udałem się w do swojego legowiska, gdzie po prostu usnąłem. Niedziela zaczęła się bardzo późno i dobrze, bo trochę się wyspałem. Po małym spacerku szybko wróciłem do domku i wróciłem do spania. Tym czasem moja zabawka, mój króliczy gryzak został przekazany Fuksji. Ta wyglądała na bardzo zainteresowaną przejętym żółtym pluszakiem. Trochę go obwąchał, trochę go cyckała, ugniotła i poszła na nim spać. Wraz z biegiem dnia ten misiek zawędrował z nią na jej drapak. Tak więc psi gryzak wylądował w łapkach kota. Tak więc jest to ostateczny dowód na to, że Fuksja jest bassetem a więc i psem w kociej skórze.
no co mi tu dajesz?

hmm pasuje mi do oczu prawda?

Nagle człowieki mnie wybudzili i zabrali do LaBuni i pojechaliśmy do Gliwic, do Freda, gdzie zjedliśmy obiadek. Troszkę go skosztowałem od swojego Pańcia. Fred był wyjątkowo przyjazny i dobrze nastawiony i pozwalał mi wszędzie wchodzić. Może już wie, że z mojej strony nic mu nie grozi. Deserek to już sam próbowałem zdobyć niemal z każdej strony stołu. Niestety człowieki byli zbyt czujni a ciacho zdecydowanie za daleko. Po całym tym jedzeniowym festiwalu i chwili rozmowy, Pańcio wyciągnął mnie na spacer. Krótki acz treściwy spacer zakończyliśmy w mieszkanku z kafelkami. Tam pod stołem sobie poleżałem, choć od czasu do czasu pozaczepiałem wszystkich obecnych. Przy okazji wypiłem olbrzymią ilość wody ze swojej miseczki, która tam zawsze na mnie czeka.
a co będzie do jedzenia?

no tylko jeden talerzyk bym zjadł!

Po tym wszystkim spotkaliśmy się z Pańcią pod LaBunią i pojechaliśmy na malutkie zakupy. Jedna torba nawet nie wypełniona do końca to w przypadku moich człowieków można nazwać mikro zakupami. Oczywiście cała nasza ekipa zwierzęca pomagała w rozpakowywaniu. Mieliśmy nadzieję, że coś nam spadnie i się nie myliliśmy. Dostaliśmy malutki kawałek pysznego mięska. Tak zleciała nam niedziele a w zasadzie to cały weekend. Trochę aktywny, trochę leniwy, ale bardzo szczęśliwy. Do ugryzienia!
idziemy do kafelkowego mieszkania?

może coś spadnie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz