piątek, 15 stycznia 2016

Kapryśna dama w śmieciach

Poniedziałek od rana był bardzo dziwny. Nigdzie nie wstawaliśmy o świcie aby pędzić. Wszystko leciało powolutku i spokojnie. Zwłaszcza rano nie musieliśmy nigdzie pędzić, co było bardzo dziwne. Po śniadanku poszedłem na szybciutki spacerek, załatwiłem wszystko co potrzeba i mogłem spokojnie wrócić do domku aby się relaksować. W końcu byliśmy umówieni na oglądanie LaBuni aby zobaczyć co tam tak hałasuje. To jednak dopiero popołudniu, po obiadku i po sprzątaniu. Ja pomagałem w sprzątaniu a Fuksja pomagała przy obiadku. Zwłaszcza upodobała sobie pomoc w robieniu kotletów. Tym razem skupiła się na jakości jajka w którym mięsko miało być maczane. Po kilku chwila stwierdziła, że się nadaje. Przygotowanie obiadku się udało a kotleciki z kapustką były pyszne. Przynajmniej tak słyszałem.
wszystko jest dobre
W końcu przyszedł czas, że pojechaliśmy do Bojkowa. Deszcz i zimnica sprawiły, ze wszystkiego się odechciewało a do tego LaBunia pokazała swój kolejny kaprys. Tym razem nie działała dmuchawa nawiewu. No to już powolutku robi się śmieszne. Jedziemy na diagnozę hałasów a tu taki klops. Do Bojkowa dojechaliśmy szybko a z nieba to leciało jak dziurawego garnka. Postanowiłem zostać w aucie. Tymczasem opiekun Freda zajrzał pod maskę zdjął jakiś pasek i po chwili okazało się, że hałasy dobiegające do naszych uszu umilkły. Wniosek jest taki, że LaBunia hałasuje elementami osprzętu silnika. Niestety dokładnie nie wiadomo którymi i trzeba czekać aż się popsuje całkowicie. Tak więc luzik.  Na szczęście przy dmuchawie okazał się jakiś wtyczka luźna. Doraźna naprawa to ruszenie kabelkami. Trzeba czekać na więcej ciepła i światła aby to spokojnie naprawić. No i już mieliśmy wracać, ale jeszcze coś tam działo się w garażu. Ja trochę się pokręciłem, ale ostatecznie wróciłem do autka, zjadłem i zasnąłem. Obudziło mnie powolne wyjeżdżanie z terenu. Już się cieszyłem, ze pojedziemy do domku, ale niestety. Jeszce  pojechaliśmy odebrać kalendarz. To nie taki jakiś zwykły kalendarz. Pieniądze z jego zakupy przekazane zostaną na wsparcie fundacji Szara Przystań. Tak więc kilkoma groszami wsparliśmy okoliczne zwierzaki w potrzebie. Kalendarz był do odbioru u weterynarza. Weszliśmy do małego budynku w którym była malutka poczekalnia. Po chwili z gabinetu wyszła Pani z kotami. My weszliśmy a tam oprócz Pani Weterynarz były dwa czarne kociaki. Szybko załatwiliśmy sprawę i popędziliśmy do autka. Ciągle w deszczu. Po drodze jeszcze zrobiłem sobie malutką przerwę na siusiu i inne takie. No teraz to już mogliśmy jechać do domku.
o jakaś nowa poczekalnia

Niestety nie pojechaliśmy do domku. Pojechaliśmy na zakupy. Pańcio sam poszedł zostawiając mnie w aucie. Trochę było mi smutno, ale z drugiej strony padało i bym zmókł a ledwo wyschłem. Więc dobrze się stało. Zakupy Pańcia, tak w samotności robi dość długo, ale na szczęście udało mu się wszystko kupić i wrócił z pełnym koszykiem. Szybko przepakował go do bagażnika i ładnie popakował w torby. Razem poszliśmy odstawić koszyk i w drogę do domku - do naszych dziewczyn. Jeszce z powodu awarii musieliśmy zahaczyć o Bojków (na szczęście nie awarii LaBuni). W końcu wróciliśmy do domku. Pańcio musiał dwa razy obrócić z torbami. Zrobiliśmy jeszcze malutki spacerek. W końcu mogłem zjeść kolacje i położyć się na pontoniku. Oczywiście nie spałem jakoś wyjątkowo spokojnie, ale to pewnie ze zmęczenia. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca i jakoś się wygodnie ułożyć i wszystko mnie ciekawiło, Zwłaszcza jedzenie na stole. Za to Fuksja całkiem sprawnie znajdowała sobie lokalizacje i pozycje do snu. Tego dnia bardzo jej zazdrościłem.
co tam macie do jedzenia?

zaczytana w sennych marzeniach

Wtorek to kolejny deszczowy dzień. Rano wstaliśmy i pojechaliśmy zostawiając dziewczyny w domku. Pojechaliśmy do lasku nad jeziorko licząc, że może tam będzie choć trochę śniegu. W zasadzie to nie wiem czumu tak nam się wydawało. Przecież, śnieg dawno nie padała, było dość ciepło a z nieba siąpił deszcz. No i oczywiście okazało się, że pod naszymi stopami są tylko liście. Jedyne co zdradzało oznaki zimy to zamrożone jeziorko. Zdradziecki lód krył się pod cienką warstwą wody. Ech nie zbliżaliśmy się za bardzo, bo wiecie, nim się zorientujecie to już jesteście na środku jeziorka i jest kłopot. 
wszędzie liście, a gdzie śnieg?

potwierdzam - lód!

Spacerowanie po lesie, wśród liści i drzew zawsze jest przyjemnością, przynajmniej do tej pory tak było. Tego dnia było trochę inaczej, co prawda trochę się przewietrzyłem i rozprostowałem kości, ale ten spacer był raczej przymusem. Cały przemokłem i nic ciekawego się nie stało. Nawet żadnego patyczka nie znalazłem. Miałem nadzieję na szybkie zakończenie tego spacerku i na powrót do domku.
wracajmy już!

Na szczęście Pańcio czytał w moich myślach i chwilę później już byliśmy w LaBuni. Ta bez kaprysów i bez wybryków zabrała nas do domku. W domku już miałem się zabierać za spanie, ale człowieki zabrali się za jedzenie czegoś nowego. Do miseczek nasypali płatków owsianych a po chwili zalali je ciepłym mleczkiem. To wszystko było dla nas nowością i wyglądało smakowicie. Okazało się, że Pańcia się z nami podzieliła. Zjadła trochę a potem Fuksja, ale ona nie dała rady zjeść wszystkiego, więc z wielkim bólem serca musiałem skończyć.
ale dobre to mleczko

Cały dzień leciał nam już bardzo spokojnie. Niestety ciągle padało i moje spacerki ograniczały się do absolutnego minimum. Nie chciało mi się przemaczać a poza tym każdy powrót po takim mokrym spacerku to kilka minut wycierania. Niby fajnie, bo czochranie ale z drugiej strony muszę siedzieć i  nic nie mogę robić. W takie dni znowu zazdroszczę Fuksji. Zawsze sucha, nie musi marznąć ani łazić po mokrym dworze. Choć z drugiej strony chyba ona mi też zazdrości. Bo za każdym razem jak wychodzę, to ona leci za nami i smutnym wzrokiem ogląda zamykane drzwi, a gdy wracamy to ona próbuje wyjść. No ale chyba tak wszyscy mamy, że zazdrościmy innym. 
idealne ułożenie do snu

W środę postanowiliśmy dać jeszcze jedną szansę lasowi. Jednak najpierw trzeba było zjeść śniadanie aby nabrać energii do eksploracji lasu, do eksploracji świata. Moje to normalne, zwykłe chrupki natomiast człowieki mieli pyszne kanapeczki. Te wołały do mnie abym je zjadł, ale jakbym nie kombinował to zawsze były za daleko, ale tuż przed noskiem. Ten okrutny los, który obdarzył mnie doskonałym węchem, żołądeczkiem bez dna a tak krótkimi nóżkami i jeszcze krótszym językiem.
tak blisko a tak daleko!

Tym razem pojechaliśmy na drugą stronę ulicy. Zaparkowaliśmy niedaleko dwóch jeziorek na parkingu i już powolutku się zbieraliśmy aby ruszyć już na nóżkach, aż tu nagle podjechało drugie autko a wysiadające z niego Pani wyjęła chlebek. Po chwili była otoczona bez kozy. Gdyby nie smycz to sam bym poleciał spróbować. Obserwowałem to z wielkim zdziwieniem i nawet nie zauważyłem jak przyszły się ze mną przywitać dwa psiaki. Ech siłą zmusili mnie do odejścia a ja kontem oka widziałem jak na miejsce jedzenie lecą jeszcze kury i dwa koty. Mnie niestety te przysmaki ominęły, bo spacer, bo Pańcio kazał.
nawet kot biegną!

My tymczasem poszliśmy na spacerek. Dreptaliśmy wzdłuż jeziorka.Całe było zamarznięte. Na wszelki wypadek się do niego nie zbliżałem, choć chciałem spróbować tych smaczności. Spacerek był dość fajny i przyjemny. Minęliśmy drugie jeziorko i doszliśmy nad czarny staw, czy jakoś tak. Tam postanowiliśmy z wolna wracać do autka. No, ale tutaj już musiałem sprawdzić smak i stan wody. Na szczęście się udało co nieco tam liznąć. Powiedzmy, że opity miałem ochotę i siłę aby wracać. Aby mi się nie nudziło wracaliśmy inną droga.
ale pyszna woda!

wzywam swoje moce

idziemy?

no długo mam jeszcze czekać?

Powędrowaliśmy asfaltową ścieżką w środku lasu. Oj szło się fajnie. Cały się ubrudziłem i mój brzuszek nie był już czarny. Kapało ze mnie jak z wypranych spodni. No po prostu masakra. Jakby jakaś błotnista bryja była głębsza, to byłbym po czubek głowy błotnisty - byłbym jak świnka w chlewiku.
W trakcie tego powrotu przeraziło mnie jedno. Las jest piękny o każdej porze roku. W lesie, nawet tym najmniejszym można odetchnąć od miejskiego zgiełku i zaczerpnąć w miarę świeżego powietrze a przede wszystkim można poobserwować choć trochę dzikiej przyrody. Dlatego nie potrafię zrozumieć jak można w takim miejscu śmiecić. O ile jeszcze resztki jedzenia jestem w stanie zrozumieć o tyle tworzywa sztuczne, złom i opony to już absolutne ubliżanie pięknu przyrody. Jakim trzeba być osobnikiem aby pozostawić po sobie śmieci w lesie. Ja nie mogę być obojętny na leżące śmieci, więc postanowiłem dołożyć od siebie małą cegiełkę w porządkowaniu lasu i zabrałem jedną ze sobą, aby po drodze wyrzucić ją do kosza na śmieci. Niby tylko to jedna butelka, ale mimo wszystko to zawsze jedna mniej. Następnym razem w lesie będziemy mieli ze sobą mały worek na śmieci i jak coś zauważymy to zabierzemy ze sobą.  Ech taki to będzie nasz niewielki wkład w czyste lasy. Niby nie wiele ale jakby każdy przechadzający się w lesie zabrał oprócz swoich śmieci jeden tam już leżący to te zniknęły by z naszego krajobrazu na zawsze.
ta butelka trafi tam gdzie jej mejsce

no i gdzie ten kosz?

no i już - znalazł się!

Po wyrzuceniu śmiecia ruszyliśmy do LaBuni i pojechaliśmy do domku, trochę na około. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do cukierni kupić ciacho. Oczywiście nie dla zwierzątek, ale to nie przeszkadzało nam w próbach jego zdobycia. Zaraz po obiadku złożonym z tortilli człowieki zabrali się za pałaszowanie deserku. Oj próbowałem bardzo go zdobyć, oj próbowałem. Skończyło się tylko na możliwości umycia talerzyka po.
no daj gryza!

no nie odpychaj mnie!

Reszta dnia zapowiadała się na bardzo nudną, ale na szczęście, Pańcio zorganizował nam rozrywkę. Znaczy miała to być rozrywka dla kota, bo mnie wcześniej wygłaskał. Jednak Fuksja nie sprawiała wrażenie zainteresowanej zabawą, więc ja przejąłem inicjatywę i to bardzo dosłownie. Starałem się kotować jak tylko się dało. Kila razy złapałem zabawkę - w zasadzie to można powiedzieć, że jestem dobrym kotem jak na basseta.
no dawaj zabawkę!


ale to ja się tym bawię a nie Fuksja

nie machaj mi tym czym nad głową

I tak właśnie nam ten dzień zakończył. Zmęczony i trochę zaskoczony tym co dzieje się z pogodą poszedłem spać. Liczyłem po cichu, że we czwartek będzie lepiej. Musi być lepiej. Po otwarciu oczu w czwartek rano ujrzałem za oknem coś wspaniałego. Ujrzałem słoneczko. Już nie mogłem się doczekać aż ruszymy na spacer. Ledwo ścierpiałem czekanie aż człowieki zjedzą śniadanie. Ja już dawno swoje zjadłem i nie widziałem potrzeby czekania aż Oni zjedzą. Ja miałem pełny brzuszek i nie widziałem potrzeby ich jedzenia. No już przebierałem z nóżki na nóżkę aż się doczekałem. Wyszliśmy na pobliską łąkę, mijając zmarzniętą LaBunie. Na miejscu w blasku słońca biegałem ze starą smyczą całkiem swobodnie. Biegałem jak mały wariat za patyczkiem. Słoneczko wspaniale świeciło a przez noc napadało trochę śniegu. Wszystko wyglądało trochę baśniowo. Wszystko było jakieś takie radosne i uśmiechnięte. To nic, że było troszkę zimno, ważne, że było słońce. Pańcio rzucał trochę dziwnie tym patyczkiem. Bo nigdy, no prawie nigdy nie potrafiłem go znaleźć i bez pomocy człowieka nie znalazł bym go. Na szczęście z czasem się wyrobił i rzucał dokładnie tam gdzie chciałem i rzucał tam gdzie patrzyłem.
no nie ma nigdzie patyczka!

nie widzę, choć mi pokaż

ale żeś rzucił

tego znalazłem

biegnę z nim

To bieganie nie miało by końca gdyby patyk nie wylądował na jakimś tropie. Oj bardzo się starałem i kombinowałem co to za trop. Po cichu i za zgodą Pańca udałem się za nim. Najpierw jednak musiałem dokładnie zapoznać się z tym zapachem, musiałem go ugryźć i to dosłownie. Zapaszek był na patyczku a potem to już poszło jak po sznurku. to całe tropienie skończyło się w krzaczorach. Tam już przyzwolenie Pańcia się skończyło. No zresztą i tak już na nas była pora. Musieliśmy pojechać do sklepu, musieliśmy dowiedzieć się co i jak z naszą maszyną do szycia. Nim jednak pojechaliśmy to trzeba było się uporać z odpowietrzeniem LaBuni - w końcu trzeba to naprawić. Oprócz tego zamki w drzwiach zamarzł i nie dało się zamknąć drzwi. W końcu jednak się z tym wszystkim uporaliśmy i w drogę. Jadąc do naprawiacza maszyn jeszcze zahaczyliśmy o Biedronkę z nadzieją, że jest tam jeszcze wycieraczka. Od Pana od maszyn dowiedzieliśmy się, że do nas zadzwoni. Znaczy do Pańcia, bo ja nie mam telefonu.
wgryzam się w zapach

idę za tropę

już wracam z krzaczorów

to co do domku?

Po załatwieniu wszystkich spraw wróciliśmy do domku gdzie po małym sprzątaniu w końcu mogłem odpocząć. W końcu mogłem się wyspać. Oj był to długi sen, bo aż do obiadu. Oj z wielką przyjemnością mi się spało. Pobudka zresztą też nie była najgorsza, bo okazało się, że po zjedzeniu i odczekaniu tych kilku chwil na ułożenie się w brzuszku poszliśmy z z Fuksją na spacerek. Tak Fuksja poszła z nami. Zawsze tak chciała wychodzić a jak wylądowała w szelkach to już się jej tak nie śpieszyło. Szliśmy na pole. Nigdzie dalej nie opłacało się iść, w końcu robił się już ciemno. Początkową część drogi Fuksja była niesiona na rękach, ale w końcu i ona musiała stanąć na swoich łapkach. Oj nie podobało się jej to i to nawet bardzo. Trochę ją trzeba było ciągnąć za sobą. Dopiero na polu trochę odżyła i zrobiła się taka jakaś bardziej śmiała. Jednak ciągle sprawiała wrażenie wycofanej i to mimo, że zachęcałem ją do zabawy. No niestety wolała gdzieś tam chodzić własnymi ścieżkami. Niewiele czasu spędziliśmy na spacerku, bo wyszliśmy późno i nagle zrobiło się bardzo bardzo ciemno. Ja grzecznie pozwoliłem przypiąć sobie smycz i wio w drogę do domku.
ale ja nie chcę iść

ojejku ale to wszystko takie otwarte

już idę powolutku za wami

no i jestem a co teraz?

może pobiegamy razem za patykiem?

no ona nie chce i tyle!

Droga powrotna w wykonaniu Fuksji była zdecydowanie szybsza. Fuksja pędziła jak mały motorek. Ledwo mogliśmy za nią nadążyć. Nawet wdrapała się sama po chodach. W domku to musiała się pucować kilkanaście minut, ale była wykończona. Była bardzo wykończona, zresztą jak ja. To wszystko na mojej głowie - maszyna do szycia, kapryśna LaBunia i zło tego całego świata. Dobrze, że tydzień się kończy! Do ugryzienia!
nie pędź tak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz