poniedziałek, 29 lutego 2016

Weekend w biegu

Każdy piątek zaczyna się niemal tak samo. W zasadzie niemal każdy dzień zaczyna się tak samo. Budzę Borowskich aby wstawali. Robię to w czasie gdy z kanapy wstaje Wiki. Gdy mnie olewają i nie reagują to wracam do swojego legowiska czekając na rozwój wypadków. Mimo iż chciałbym zacząć dzień wcześniej to muszę czekać aż Borowscy łaskawie wstaną.
wstajecie!?
W końcu cała lawina zdarzeń codziennych ruszyła. Śniadanie zjedliśmy i wyszliśmy całą paczką do LaBuni. No dobra nie całą, bo Fuksja o tej porze po prostu nie chce nigdzie wychodzić i pozostaje jej tylko pilnowanie mieszkania. W każdym razie dziewczyny odwieźliśmy na miejsce przeznaczenia i korzystając z dość miłej pogody pojechaliśmy na spacer do lasu, do Kochłowic, nad jeziorko, ale to po lewej stronie. w zasadzie to tam są dwa albo i trzy jeziorka. No dobra nie będę was tym zanudzał. Gdy tylko zaparkowaliśmy głośny samochodzik, to podbiegł do nas komitet powitalny w postaci dwóch pięknych psiaków.  Jeden z nich od razu się wycofał a drugi został ze mną na dłużej. Od razu pokazał kto tu rządzi i w końcu po dłuższym wąchaniu wrócił no swojego wyjściowego stanowiska a ja poruszałem się brzegiem jeziorka.
no witam

Idąc nad wodą wąchałem wszystko. Powiem szczerze, że mimo iż żyjemy w bardzo przemysłowym miejscu to w lesie a zwłaszcza nad wodą lubię pooddychać trochę świeższym powietrzem, a raczej świeższym. Dużo zapachów atakowało mój nosek i kręciłem się aby je zidentyfikować i rozszyfrować a przede wszystkim znaleźć ich źródło. Korzystając z wizyty nad wodą nie mogłem nie skorzystać z okazji. Musiałem się napić wody. Nie było to jakieś takie zanurzenie języczka a po prostu żłopanie. Odniosłem wrażenie, że z upływem czasu musiałem jakoś bardziej się pochylać. Może faktycznie tej wody ubywało. Może nie doceniłem swoich możliwości?

a co tu tak ładnie pachnie?

prosimy o nie przeszkadzanie w picu

po piciu trzeba się otrzepać

Trochę czasu upłynęło na marszu. Nawet było to ciekawe, ale postanowiłem sobie jeszcze to urozmaicić. Postanowiłem pomaszerować po workach z pisakiem, które podnoszą brzeg jednego z jezior. Okazało się, że jest to nie lada wyzwanie, bo są śliskie i bardzo ciężko złapać na nich równowagę. Ślizgałem się na lewo i na prawo. Bałem się, że wpadnę do wody, więc zrezygnowałem z tego chodzenia i ostatecznie wróciłem na stały ląd. po kilku większych krokach dotarliśmy nad kolejne jeziorka. 

ale wyzwanie przede mną

no dobra nie dam rady

To jeziorko nazywa się chyba czarny staw i jest bardzo, bardzo duże. Ciężko z jednej jego strony zauważyć drugą stronę. Największa zaletą tego zbiornika wodnego jest łagodne wejście do niego. Oczywiście zawsze to wykorzystuje, gdy warunki ku temu są odpowiednie. Okazało się przy okazji, że ostatnie żłopanie wody mi nie wystarczy i muszę uzupełnić jeszcze zbiorniczek. Czasami zastanawiam się, gdzie ja to mieszczę. Czasami sam siebie zaskakuje. 

ale smaczna zimna woda

a gdzie ja to mieszczę?

W końcu przyszedł czas na powrót do domku. Oczywiście mój Pańcio zawsze chce mi zapewnić rozrywkę a więc wracaliśmy inną droga. Wracaliśmy leśną ścieżka, a w zasadzie to ulicą, leśną ulicą. Prosta niemal jak strzała. Każde z nas w trakcie tej wędrówki zajmowało się swoimi sprawami. Ja  wąchałem to tu to tam a Pańcio cykał fotki naszego świata. Sobie spokojnie szliśmy ścieżką  i nic a nic nam nie przeszkadzało. Wszystko kierowało nas w stronę auta i w stronę domku. Była to droga pełna zapachów i chodzenia od drzewka do drzewka. 
no chyba trzeba już wracać?

ale jak to lasem?

śnieg tu, śnieg tam

idziemy

Min wsiedliśmy do autka to odwiedziliśmy łąkę. Skąpana w słońcu i zasypana śniegiem, ale jakoś wyjątkowo urocza. Wyczuwałem na niej sporo tropów za którymi podążałem jak automat. Niestety a może stety nie odnaleźliśmy żadnego. Zapach ich był jednak bardzo intensywny, a w dodatku w śniegu były wyraźne ślady ich bytności. No i ta cała łąka została przez nas obejrzana i w końcu zadowoleni mogliśmy zasiąść w autku i wrócić do domku, ale nie tak szybko, bo przed nami była jeszcze mała misja. 
jeszcze gdzieś idziemy?

ale pachnie!

no a gdzie ten zapach

żadnego zwierzaka nie widzę

Pod domkiem chwilę w autku poczekałem na Pańcia, który po chwili wrócił z Fuksją w transporterku. To oznaczało tylko jedno - jedziemy do weterynarza. Nie pomyliłem się. Po chwili autko zaparkowało w okolicy kliniki i szybciutko wpadliśmy do pustej poczekalni. Nie byliśmy jednak pierwsi. Z gabinetu dochodziły przeraźliwe dźwięki. Zarówno Fuksja jak i ja bardzo się zmieszaliśmy. No i po chwili wyszedł z gabinetu piesio z nogą w bandażu. My jednak musieliśmy czekać bo w gabinecie trwały jakieś formalności. To wszystko bardzo się przeciągało i już powolutku się nudziłem, bardzo się nudziłem.
czekamy na wizytę

te hałasy to zza drzwi?

no długo jeszcze?

ile można czekać?

ale nudy!

W końcu dotarliśmy do gabinetu. Nasz dawno niewidziany weterynarz nas przywitał z wielką pozytywną energią. Od razu wyjaśniliśmy, że chodzi o odrobaczenie i szczepienie. Tak więc szybciutko wskoczyłem na wagę i nawet byłem trochę grzeczny, ale wynik wcale nie był taki słodki i miły. 30,4 kg - od razu przypomniałem sobie te wszystkie ostatnie przysmaczki z  talerzy człowieków. No nic trudno, idzie wiosna, idzie lato i szybko nadmiar zniknie na długich i niekończących się spacerkach. Waga Fuksji 3,31kg. Czyli w zasadzie prawie tyle co ja. Bo przecież jedno zwykłe zero nic nie znaczny - zwłaszcza w matematyce. Tak więc, możemy przyjąć, że Fuksja waży tyle samo co ja. Ona zdecydowanie mniej przyjaźnie odnosi się do wizyt u weterynarza. Najgorsze było dopiero przed nią. Okazało się, że będzie szczepiona. Tak więc Pańcio przytulił ją mocno na stole operacyjnym i po pomiarze temperatury dostała wielką igłą w tyłek. Ech chwila moment i po nerwach a ta syczała i gryzła jak jakaś wariatka. No nic po wypełnieniu wszystkiego w naszych książeczkach umówiliśmy się wstępnie na moje szczepienie i zabraliśmy tabletki i pastę i do domku. W końcu można odpocząć, w końcu można pójść spać.
Fuksja była wyjątkowo spokojna tego dnia. Nawet nie ruszyło jej to, że Wiki była z nami ostatnie chwile. Wielki smutek zapanował w moim sercu, ale dzielnie odwieźliśmy ją do domu, do Freda. Tam trochę się pocieszyłem nad pełną miską rudego gospodarza. No nic dość szybko wróciliśmy do domku. Tam wielki smutek powrócił, gdy widziałem pusta kanapę a otwierając puste szafeczki to prawie płakałem. Ech chciałem aby ten dzień się skończył.
Sobotę Pańcio postanowił poprawić mi trochę humor i zabrał mnie po śniadanku na zakupy i do Parku Śląskiego. Zakupy to chyba poprawiły humor Pańcia, bo ja się wynudziłem. Za to w parku było zdecydowanie lepiej. Miał być wielki spacerek po wizycie na wybiegu, a skończyło się na wybiegu. Wiele godzin szalałem z innymi psiakami będąc zupełnie wolnym. Już idąc na wybieg z daleka słyszałem, że się tam dzieje. Z daleka słyszałem swoją dobrą znajomą. Ten szczek, tak charakterystyczny dla basseta oznaczał Figę. Nie myliłem się. Od razu przywitaliśmy się ze starymi i nowymi przyjaciółmi i ruszyłem w tango. Z Figa jakoś bawiłem się trochę mniej, przez jej zazdrosną koleżankę Maję. Gdy tylko na chwilę się zajęliśmy sobą to zaraz przychodziła i się wtrącała. No a drugim aspektem było to, że czułem się bardzo pełny po pałaszowaniu miski Freda z dnia poprzedniego. W każdym razie zabawa była przednia. Co chwilę pojawiały się nowe psiaki. Momentami to było tłoczno jak na największych światowych lotniskach. Jednak dla mojej ukochanej Figi cała zabawa się kończyła, gdy ktoś wyciągał przekąski. Zaraz się przy tym kimś znajdowała w zupełnie magiczny sposób, choć była sekundę wcześniej po przeciwnej stronie wybiegu.  Mnie o dziwo jakoś tak przekąski nie ciągnęły, w końcu trzeba było się bawić ze wszystkimi a poza tym miałem lekką niestrawność. Najfajniejsze było to, że na wybiegu w Chorzowie spotkaliśmy kolegę z naszych Świętochłowic. Szalony beagel o imieniu Fox brylował na wybiegu. 
gonimy Figę

szaleńcze zabawy

Figa w całej okazałości

idę do głaskania

Maja i Figa

ktoś ma przekąskę

wącham się 

Maja i Figa

Przywitanie każdego nowego psiaka to było wielkie wyzwanie dla jego właściciela aby wejść na wybieg. Cała zgraja psów buszujących przy furtce była nie lada przeszkodą. No i tu się objawia malutka wada tego wybiegu - pojedyncza furtka. No ale w końcu każdy psiak mógł wejść i zostać przywitany już oficjalny i zaproszony do zabawy. Psiaki były najróżniejsze. Jedne wielkie inne małe. Jedne groźne inne przemiłe. No ale wszystkie jednomyślnie doskonale się bawiły. Co jakiś czas z oddala dobiegały do nas szczeki zza płotu, szczeki z daleka. Po jakimś czasie trochę mnie irytowały i musiałem odkrzyczeć im co myślę, na szczęście w akompaniamencie Figi. Ludzie ciągle mnie głaskali a mój Pańcio ciągle głaskał Figę. Nawet zdarzali się ludzie, którzy przychodzili bez psiaków aby zobaczyć mnie. My staraliśmy się biegać i szaleć jak tylko się da. Nawet na chwile mieliśmy chwilę z Figa, gdzie gryźliśmy wspólnie jeden patyczek. Kto wie może to coś na kształt jakiejś wielkiej miłości. Figa w końcu poszła żegnając się z nami. Mój smutek szybko zagłuszyły inne pieski. Pojawił się nawet nowo adoptowany ze schroniska piesek. Po początkowej rundzie na smyczy, został zwolniony z uwięzi i szalał z nami. W końcu poszedł Fox ze swoją Panią. Na mnie też przyszedł wielki kryzys fizyczny i miałem wielką ochotę położyć się i odpocząć. Na szczęście Pańcio mnie wtedy mocno przytulał i głaskał. Tak tylko chcę powiedzieć, że przytulanie i głaskanie daje energię. Mogłem jeszcze pobiegać, jeszcze chwilę. No, ale w końcu przyszedł czas na nas. 3 godziny wspaniałej zabawy wystarczy i ominęliśmy spacerek i szybciutko wróciliśmy do autka i do domku. Z pobytu w parku jest kilka poniższych zdjęć i filmów. 
Figa i Maja

ich szaleńcze zabawy

bassecia ekipa 

ja 

z figa szczekamy na coś


przywitanie nowych!

o tak głaskajcie mnie

ani chwili spokoju

basseci komitet powitalny

bassety w akcji

skoki

ja i Fox

skradam się jak myszka

zabawa i patyczek

Koko/Coco - czyli dobrze mi znana biała labradorka

Koko zastępuje mi Figę, która już sobie poszła

chwila samotności

cudowny i wycofany beagel 

ruda szalona 

Koko i ja

ktoś tu coś ukradł i się nie chce podzielić

zaraz idziemy chyba!?

w tle Amber

Amber

to ja

Amber i Sienna dopadły jakiegoś maluszka

Po powrocie do domku miałem ochotę jedynie spać i spać. Nawet nie przeszkadzało mi stukotanie maszyny do szycia na której pracowała Pańcia. To nad czym pracowała było super fajne, ale niestety nie dla nas, a dla malutkich człowieków. Widziałem tylko efekt tej pracy, ale mnie bardzo zachwycił i to mimo tego, że byłem bardzo zaspany. Brutalnie mnie zbudzili człowieki, gdy się zbierali do wyjścia. Ech nie chciało mi się w ogóle wychodzić, ale przecież beze mnie to człowieki zginą i się zgubią, więc jechać też musiałem. Na szczęście mogłem sobie spokojnie pospać w autku, ech całe szczęście, że ta nasza LaBuia jest taka wygodna i taka cicha i miła w środku.
jedno z dzieł

W końcu leniwa niedziela przyszła. Tego dnia też nie miałem możliwości odpocząć. Choć tego tak bardzo potrzebowałem. Co prawda rano miałem malutki zryw energetyczny, ale to tylko z powodów fizjologicznych. Potem już nigdzie chodzić nie chciałem już nic mi się nie chciało, a w okolicach południa musiałem jechać do Gliwic, odwiedzić mieszkanko z kafelkami. Tam jak się okazało był obiadek dla człowieków. Ech czy ja kiedyś dożyję czasów, że będzie obiadek dla piesków? Czy ktoś kiedyś zaprosi mnie na dobrą kiełbaskę, ale choć pyszne ciasto? Ech ile to ja się muszę nacierpieć psychicznie przy takim obiedzie człowieków. Nic nie spada - muszę się obejść smakiem i tyle. Chwilę tam posiedzieliśmy w miłej atmosferze pełnej ciepłych słów i śmiechów. 
wstawać lenie!

w gościach

Musieliśmy jednak szybko wracać do domku, bo mieliśmy mieć gościa. Ruda miła Pani przyjedzie obciąć głowę mojej Pańci. W domku podłoga nie była jakoś wyjątkowo czysta, wiec musieliśmy jeszcze ją lekko wyczyścić. Mocno w tym pomagałem swoimi mokrymi uszkami. No i na szczęście się udało. W trakcie wizyty były rozmowy a ja leżałem i gryzłem swoją smycz. Taka fajna i gruba, tak fajnie pracowała między moimi ząbkami. W końcu zabrał mi ją Pańcio i jak się okazało - smycz się delikatnie popsuła. Całe szczęście była jest w pełni funkcjonalna o czym przekonałem się na spacerku. Jakoś tak mokro było wszędzie i szybko go odbębniłem a po powrocie to tylko pożegnałem gościa i poszedłem spać. To cały mój weekend. Pełen zabawy i pełen wszystkiego. Do ugryzienia.
smycz, trochę sfatygowana

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz