Kto rano wstaje ten się nie wysypia. Więc w sobotni poranek starałem się spać ile się da. Niestety jeszcze nie potrafię oszukać natury i trzeba było zwlec się z pontonu i obudzić Pana i iść na dworek. Po długich bojach i piszczeniu udało mi się i poszliśmy. Szybka rundka między blokami i powrót do domku, żeby zjeść i wrócić do spania. O ile się najadłem to już o spaniu mogłem zapomnieć.
Borowscy szybko wstali również zjedli śniadanko i do czegoś się szykowali. Pan pakował różne dziwne rzeczy do plecaka. Była tam butelka z wodą dla mnie, kleszcze na kleszcze i środek przeciw kleszą oraz wiele wiele innych mało ważnych rzeczy jak obiektyw czy też plaster. Z pełnym plecaczkiem i Panią trzymaną za rękę pożegnaliśmy się z Fuksją i ruszyliśmy w drogę. Najpierw pojechaliśmy do Freda, jednak nie wchodziliśmy na górę a przespacerowaliśmy się wokoło autka. Po chwili przy autku pojawiła się Wiki. Szybko więc zapakowaliśmy się do autka i ruszyliśmy w drogę. Drzemałem sobie w bagażniku i nawet się nie zorientowałem jak po długiej drodze zatrzymaliśmy się na chwilkę. Już nawet wysiedliśmy, ale niestety po namowach miłych policjantów prze parkowaliśmy autko na parking położony bardzo wysoko w górze. Tam LaBunia miała okazję odpocząć a my ruszyliśmy w drogę.
nasza droga!
Oczywiście najpierw musieliśmy lasem zejść z górki. To był bardzo fajny sposób aby spędzić południe. Las, słońce i wesoła gromadka. Szliśmy przed siebie prosto w dół zabezpieczeni przed kleszczami jakimś ekologicznym płynem odstraszającym te potwory. Większość czasu szliśmy za dziewczynami, bo Pan co chwila się zatrzymywał i robił zdjęcia. Ja tkwiłem przykuty do niego, bo byliśmy w Parku Narodowym, gdzie wszystkie pieski musza chodzić na smyczy.
dziewczyny, czekajcie!
Tak sobie schodziliśmy i schodziliśmy i zdawało się to nie mieć końca, ale na szczęście nagle przed oczkami pojawiła nam się brama, ale nie taka zwykła - to była zamkowa brama. Ślisko i wysoki próg nie ułatwiał mi wejścia, ale jakoś się wdrapałem. Zapłaciliśmy za bilet wstępu i pochodziliśmy sobie po wnętrzu zamku. W zasadzie zamek ten był jedynie mglistym wspomnieniu po zamku, bo jakoś trzymała się jedynie wieża i skrawek muru oraz rzeczona brama. Mimo wszystko i tak jest to imponujące oraz fascynujące miejsce!
No już zapłacone?
Spacer po byłych murach zamku dostarczał bardzo wielu wrażeń optycznych. Momentami było tak blisko urwiska, że aż serce podchodziło mi do gardła, a do dołu było kilkadziesiąt metrów co najmniej. Nie tylko podziwialiśmy widoki, ale również pozowaliśmy do zdjęć i się relaksowaliśmy na ławeczce. W zasadzie chwila odpoczynku nam się należała bo już sporo przeszliśmy.
tu były kiedyś mury
z Wiką
z Borówą
o w plecaku są bułki
podziwiamy widoki
Jeszce chwilę czasu spędziliśmy na dziedzińcu, który przypominał łąkę. Gdy na chwilę zniknął Pan ja miałem okazję zaprzyjaźnić się z z pieskiem, który kręcił się tak jak ja po zamku.
na dziedzińcu
no dajcie mi się pobawić!
W końcu opuściliśmy zamek i po milionie schodów zeszliśmy na dno urwiska. To urwisko okazało się całkiem sporą doliną, w której obyliśmy całkiem spory spacerek. Ech jak na moja kondycję to ten spacerek był bardzo bardzo spory. Na całe szczęście słoneczko świeciło, ale nie było jakoś specjalnie gorąco, przy najmniej na początku.
Ruszyliśmy więc przed siebie, przechodząc przez rzeczkę Pan i ja poszliśmy na bok aby zaczerpnąć wody. Troszkę łyknąłem, choć z lekką nutką niepewności, czy aby na pewno nie wpadnę. Betonowa tama była bardzo wąska i jeden nieuważny krok i byłbym mokry jak kura po deszczu. Nim dołączyłem do Pani i Wiki to spotkałem bardzo fajną panią pieskową, ale niestety szła ona zdecydowanie szybciej niż ja
no tam w oddali jest jakaś pieskowa
Pan robi głupie miny a ja udaję, że go nie znam
Z moim Panem to zawsze jest wstyd gdzieś wyjść, bo wiecznie się wygłupia i robi jakieś dziwne miny. Czasami to aż muszę udawać, że go nie znam. W każdym razie szliśmy sobie dalej przed siebie podziwiają widoki. Piękne strzelające w niebo skały i wszędzie piękny las oraz taki charakterystyczny zapach świeżości. Oddychało się pełną piersią z wielką przyjemnością. Po drodze mijaliśmy wielu uśmiechniętych ludzi którzy tak jak ja dreptali na swoich nóżkach lub poruszali się na rowerach. Wszyscy się uśmiechali i wcale im się nie dziwie, w takich okolicznościach przyrody ciężko być smutnym.
W końcu dotarliśmy do pierwszego stoiska z pamiątkami, ale nie tylko bo były też lody. Na razie z pamiątek wszyscy zrezygnowaliśmy, ale na lody to się wszyscy skusiliśmy. Niestety nie dostałem swojego własnego loda, ale wszyscy podzielili się ze mną więc byłem bardzo zadowolony. Wiktoria jadła najwolniej przez to, gdy Borowscy skończyli to na niej skupiła się cała moja uwaga. Ona w końcu też mi oddała moją dole.
no daj, no daj!
Jedząc lody dotarliśmy w końcu do drugich straganów na których już coś kupiliśmy. Takie maleństwo w ogóle nie ważyło i ruszyliśmy dalej nad plantacje pstrągów czy czegoś takiego. W małym acz bardzo wartkim strumieniu się napiłem i to był mój błąd bo moja Pani (zdrajczyni i Brutus) wepchnęła mnie w kipiel, lodowatą kipiel.
kto mi to zrobił?
Szybko jednak o tej zniewadze zapomniałem i ruszyliśmy dalej, pod wielką górę. Gdy schody zaczęły robić się bardzo strome i śliskie, to moje wdrapywanie się skończyło. Pani na szczęście została ze mną i mogliśmy sobie trochę porozmawiać o tym co to było tam wcześniej. Gdy Pan i Wiki nie wracali dłuższą chwilę to zacząłem się martwić i wyrażałem to piszczeniem, a raczej mruczeniem. Mijający mnie ludzie przyglądali się mi i głaskali na pocieszenie
uważajcie na kamieniach!
Powolutku zeszli a ja ich przywitałem. Po chwili ruszyliśmy dalej przed siebie. W zasadzie już unikaliśmy włażenia na góry, po prostu delektowaliśmy się spacerkiem i tym pięknem, które nas otaczało. Nawet sobie na chwilę przycupnęliśmy na ławeczce aby odpocząć i zjeść bułki. Moi ludzie na szczęście nie są samolubni i zawsze dzielą się ze mną - tak więc głodny nie byłem.
Borowski nie guzdraj się!
przycupnęliśmy
Nasz spacer trwał już chyba kilkadziesiąt godzin. Doszliśmy do rozwidlenia na którym stały koniki. Z oddali się z nimi przywitałem i poszliśmy między dwie wielkie skały, nazywane Bramą Krakowską. Przy nich naprawdę czułem się bardzo malutki, robiły naprawdę wielkie wrażenie. Potem przeszliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów mijając wycieczkę szkolną i zawróciliśmy. Siły się nam skończyły i konieczny był odpoczynek nim wróciliśmy.
Przy bramie
idziemy w stronę wąwozu
relaks w wąwozie
Wróciliśmy już ulicą. Słoneczko nam świeciło a my podążaliśmy na stragany na których już wcześniej upatrzyliśmy pozycje do zakupu. Po drodze ścigałem się z konikiem. Po dotarciu do straganów znowu chwilę odpoczęliśmy, bo wycieczka szkolna w liczbie kilkudziesięciu osób robiła zakupy właśnie na stoisku na którym my też chcieliśmy kupować. W czasie czekania przyszedł bardzo hałaśliwy pies. Wielki, biały i w kagańcu a w dodatku bardzo zdenerwowany. Tak podniósł mi ciśnienie, że sam zacząłem na niego szczekać. Trochę się zdziwił jak zobaczył, że taki malutki piesek ma taki donośny głos. Chwilę później sobie poszedł, a ja zostałem pochwalony przez przechodzącą Panią jaki to jestem grzeczny. Chwilę później przyszła Pani z małymi dziećmi i opowiadała im, że jak sama była mała to miała pieska podobnego do mnie. Pogłaskali mnie i sobie poszli, bo my ciągle czekaliśmy na zakupy.
gonię konika
Jakoś droga powrotna po zakupach poszła nam zdecydowanie szybciej, a przynajmniej miałem takie wrażenie. Po przejściu mostku stała się rzecz niesamowita. Pani i Wiktoria poszły w inną stronę niż ja i Pan. No masakra, byłem zszokowany tym co się stało i nie mogłem w to uwierzyć. Co kilka metrów się odwracałem i wyglądałem za Panią. Dopiero po dłuższej chwili gdy w końcu dotarło do mnie co Pan mi ciągle mówił to się uspokoiłem. My z Panem szliśmy pod górę po autko, by z dołu odebrać Panią i pojechać do domku.
no gdzie one są?
ale jestem zmęczony!
W trakcie wdrapywania, znowu spotkaliśmy Panią która miała już kiedyś basecika. Śmiała się ze mnie, że na takich krótkich nóżkach to czeka mnie nie lada wyzwanie. Mówiła tak jakbym tego nie wiedział. Ech. Ostatkiem sił dotarłem na sam szczyt i pod autkiem napiłem się oraz zjadłem (bo mieli moje chrupki) i pojechaliśmy. Zgodnie z planem odebraliśmy dziewczyny i w stronę zachodzącego słońca, do domku. Jeszcze zawitaliśmy w restauracji, gdzie zjedliśmy ziemniaczki z mięskiem - znaczy ja dostałem troszeczkę. W między czasie pobawiłem się trochę z pieskiem o imieniu Misiek, który jak się okazało pilnował tej restauracji.
resztka sił!
wracamy z restauracji!
Droga do domku była szybsza, bo spałem w jej trakcie jak kamyk. Po drodze jeszcze odwiedziliśmy sklep. Pan ze mną został a dziewczyny poszły kupować. No na całe szczęście, że z nimi nie poszedłem bo miałem okazje powąchać wspaniale pachnące kwiatki i na koniec tego wszystkiego miałem czas na bycie głaskanym. Troszkę się zacząłem martwić, że nie wracają i właśnie w tej chwili się pojawiły.
ale pachnie
no gdzie one są?
Potem już w mgnieniu oka zaparkowaliśmy pod domkiem Freda gdzie chwilę wypocząłem i uzupełniłem siły wyjadając mu z miseczek. Odwiedziłem mieszkanko z kafelkami w którym pracowała głośna i brudząca maszyna, ale spod tego wszystkiego wyłoniła się niemal skończona piękna kuchnia. Ach będzie co drapać i ślinić
Do domku dotarliśmy gdy słońce już dawno schowało się za horyzontem. Przywitaliśmy się z Fuksją, która pomagała nam się rozpakować. Chwilę się z nią poganiałem i w zasadzie poszedłem spać jak kamyk. Niewiele Pamiętam z tego co się działo po powrocie do domku. Chyba byłem na jakimś spacerku, ale nie jestem pewien. Podobno nawet goniłem Fuksje, ale naprawdę nie pamiętam.
tutaj schowaj aparat!
a co tam chowasz?
widzę was!
dziewczyny rozliczają rachunki
Właśnie jeśli mowa o rozliczeniach. Przeszliśmy ponad 7 kilometrów, co przy braku kondycji jest wyzwaniem niemal nadludzkim. Zobaczyłem wiele wspaniałych rzeczy i poznałem przelotnie kilka przemiłych osób. Oprócz wspomnień z Ojcowskiego Parku Narodowego przywieźliśmy kilka pamiątek oraz kleszcza! Tego ostatniego oczywiście szybko się pozbyliśmy. Do ugryzienia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz