W poniedziałek od samego rana ruszyliśmy z Pańciem do Bojkowa aby pogrzebać w LaBuni. Coś tam trzeba było w niej zrobić więc się za to powolutku i nieśpiesznie zabraliśmy. Przednie koła zdjęliśmy i ostro zabraliśmy się za kręcenie, rozkręcanie i inne takie. Co chwila podpowiadałem Pańciowi co i jak ma robić, ale ten wiedział lepiej, ten mnie nie słuchał i w pewnym momencie utknęliśmy i nic nie dało się zrobić. Tak więc Pańcio postanowił wybrać się na spacer aby odetchnąć od tego i owego. Wybraliśmy się na spacer, ale nie byle jaki spacer. To był bardzo wielki i bardzo intensywny spacerek. Mało tego, że w łapkach miałem wiele kilometrów to jeszcze szliśmy bardzo, ale to bardzo szybko. W jego trakcie co chwilkę chciałem odpoczywać. Całe szczęście, że Pańcio miał wodę i to dużo wody. Bardzo szybko ją osuszałem. Na plac boju ledwo wróciłem. Łapkami przebierała chyba już tylko moja wola, bo ciało to nic nie wiedziało i nie rozumiało. Na miejscu był Fred ze swoim opiekunem, który nam trochę pomógł. Od tej pory ja spałem i drzemałem, a człowiek powoli i systematycznie posuwał się do przodu. Pojawił się nawet opiekun Franka, ale tylko na chwile. Jak wdrapałem się od autka na swoja wypasioną miejscówkę to przysnąłem całkiem mocno i nim się zorientowałem o na placu zostaliśmy całkiem sami.