Sobota rano, błogo i spokojnie sobie leniuszkuję i już mam przewracać się na drugi bok, gdy nagle słyszę: idziemy na spacer. Ech, resztką sił, ostatkiem ochoty, podniosłem się i ruszyłem. Szybko zrobiłem co musiałem i w domku zabrałem się za jedzonko. Pani już na nogach krząta się po mieszkanku. Wydaje mi się, że coś się święci. Spakowana torba z ubraniami i siateczka z moimi zabawkami. To oznaczało tylko jedno - gdzieś jedziemy. Czas szybko leciał i nie ma się co oszukiwać, wszyscy byliśmy nakręceni bardzo pozytywnie. Do czasu, gdy dowiedziałem się, że jadą daleko w Polskę, beze mnie!
ale jak to?
Na szczęście nie zostałem sam. Było to pewnie spowodowane moją ostatnią arią operową. Tak więc dowiedziałem się, że jadę do Freda.
no jakoś to przeżyję
Szybko zasiedliśmy do autka bez zbędnych formalności i ruszyliśmy w drogę. Niecierpliwiłem się troszkę i siedziałem jak na szpilkach. Na miejscu Pani mnie zaprowadziła i nie płacząc zostawiła.
Ja oczywiście z rozpaczy sprawdziłem miseczki. Byłem trochę w szoku i niewiele z dnia wczorajszego pamiętam. Trochę łobuzowałem i rozrabiałem. Trochę kłótni i walki było jak to na wyjazdach. Nie mój stadion, nie moja dzielnia, to można robić rozpierduchę. Pojechaliśmy z Fredem nawet na grilla. Był tam jeszcze Franek i wielu ludzi. Chyba się upiłem, bo film mi się urwał, a ocknąłem się w domku u Freda. Nie wiedziałem jak to się stało, ale troszkę popiszczałem chcąc wyjść na dworek. Nie udało się i zrobiłem co musiałem w salonie. Wyszła duża ilość kartofelków ze śmietanką, którą mnie poczęstowali. Mają za swoje jak nie traktują mojej diety zbyt poważnie. Obudziłem się, a moich Borowskich jeszcze nie było. To nie był sen. Dziś krótko, do ugryzienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz