Piątkowy poranek był bardzo fajny i to pomimo tego, że nie chciało mi się wstawać. Po wszystkich porannych sprawach, które się ciągnęły niemiłosiernie pojechaliśmy z Pańciem do Rudy Śląskiej aby pochodzić po małym skrawku zieleni, gdzieś miedzy sklepem wielkopowierzchniowym a blokami. Nie wiem czemu tu przyszliśmy, ale bardzo fajnie tam było. Pogodnie choć słoneczko jeszcze nie osuszyło całej trawy.
ale fajnie
Spacerek po małym skrawku zieleni był przyjemnością. Kręciliśmy się i mogłem spokojnie zająć się swoimi sprawami. Obwąchiwałem co się dało, oznaczałem różne miejsca i czytałem psie ploteczki z życia Rudy Śląskiej. Mijający nas ludzie uśmiechali się i komentowali moje długie uszka. Szczerze powiedziawszy to nie zdawałem sobie sprawy z tego, że na tak małej przestrzeni można świetnie spędzić czas. Z czasem znalazłem super patyczek, który chciałem zabrać ze sobą. Pańcio nawet nie buntował się przed tym i mogłem go sobie nieść. Jakoś tak dziwnie z Pańciem się o to nie kłócić i mimo wszystko postanowiłem pokazać pazurki. Zbuntowałem się kładąc się na ziemi. Niech sobie nie myśli, że ze mną się kłócić nie będzie. Po chwili przekomarzania się ruszyłem już bez patyczka dalej. Niech sobie nie myśli, że wszystko będzie po jego myśli. Zostawiłem patyczek i już. Do domku szybciutko wróciliśmy i przespałem wszystko aż do powrotu Dziewczyn. Wtedy sobie pooglądałem jak człowieki jedzą a potem spacerowaliśmy i się powolutku szykowaliśmy do snu. Nawet nie wiedziałem kiedy noc przyszła, a człowieki coś tam kombinowali!
pozuje więc rób zdjęcie
ech nie ma patyczka!
a jednak się znalazł
on mi nie zabrał patyczka! FOCH!
Tymczasem w nocy zamiast wypoczywać i relaksować się to musiałem się cisnąć w swoim legowisku. Pewnie nie wiecie jak to jest, gdy w swoim wygodnym łóżeczku się wylegujecie a tu ktoś wam się wciska i zajmuje prawie całe wyrko. Na całe szczęście nie trwało to za długo i Fuskja szybko wróciła do łóżka człowieków. Wszystko wróciło na swoje tory.
no weź się posuń
Fuksja u siebie
W sobotę od rana coś się świeciło choć nikt nic nie mówił. Poranny spacerek jakby nigdy nic a potem to po małych porządkach zapadła decyzja abyśmy wszyscy udali się do wozu. LaBunia nas dzielnie wiozła, ale nie wiedziałem gdzie, bo w zasadzie to drzemałem. Nagle mnie wysadzili i dziewczyny poszły w swoją stronę, a my z Pańciem w swoją. Duża ilość człowieków w trakcie naszej wędrówki powoli malała. Choć od czasu do czasu trafiały się zorganizowane grupki, które zachwycały się moją psiowatością i moimi uszami, zwłaszcza uszami. Dobrze, że na nich trafialiśmy bo stroma droga była wykańczająca i każda nawet najmniejsza chwila odpoczynku sprawiała wiele radości i mogłem odsapnąć, po szczerze powiedziawszy to łapki już od samego początku wchodziły mi tam gdzie słoneczko nie dociera.
ze schodzącą grupą
W każdym razie morderczy spacer droga asfaltową powolutku się skończył. Niestety nie oznaczało to końca spaceru i morderczego wyzwania. Asfalt zastąpiły betonowe płyty a po dłuższej chwili kamienie. Czasami musieliśmy siąść i odpocząć a przede wszystkim się napić. Niestety po największych stromiznach woda się nam wylała. Na szczęście nie cierpieliśmy zbyt długo na deficyt wody, bo z wielkiej chmury która pojawiła się znikąd spadł wielki deszcz. No dobra nie taki wielki, ale padało. Nawet myśleliśmy aby zejść, choć czubek był już tak blisko i wtedy patrząc w jego kierunku spostrzegliśmy słońce i błękitne niebo - to dodało nam sił.
no i jeszcze pada!
idziesz człowiek?
Ostatnie metry pod ostatnie podejście niemal przebiegliśmy. Deszcz ustąpił tak nagle jak się pojawił i nad naszymi głowami było błękitne niebo wypełnione przez słońce. Chwilę odpoczęliśmy i w końcu zdecydowaliśmy się na ostatnie podejście. Środkiem stoku, nieopodal wyciągu, który nie pracował. Oj było to mordercze kilkaset metrów, ale na szczycie czekała nas wspaniała nagroda. Nie tylko piękny widoki z tęczą a także kolega pies. Na szczycie siedział już jakiś czas i wypoczywał border collie. Z wielką przyjemnością wylegiwałem się w trawce i podziwiało otaczająca nas przyrodę. Leżąc tam byłem z siebie dumny. Taka wspaniała nagroda za taką męczarnie. Naprawdę było warto.
no poczekaj już idę
w tej trawie coś piszczy
warto było
Po kilkunastu minutach wypoczywania ruszyłem z człowiekiem w drogę powrotną. Schodziliśmy po lewej stronie stoku zgodnie z zaleceniami na znakach. Przy okazji wstąpiliśmy do chatki z pamiątkami. Niestety tą mogłem ją pooglądać z zewnątrz, gdy był zakaz wchodzenia dla psów. Mało tego znak szczególnie uwzględniał bassety.
no ale czemu nie mogę
Rozpoczęliśmy już prawdziwe schodzenie, takie w ekspresowym tempie. Nie mogłem się doczekać aż spotkam się z dziewczynami i leciałem jak uskrzydlony. Z górki schodziło się o wiele łatwiej i przyjemniej niż się na nią wchodziło. Ogonem merdał mi jak szalony. Nóżki same dreptały. Dodatkowo słoneczko wspaniale nas ogrzewało i było tylko jedno ale, nie było wody. W drodze spotkaliśmy sarnę, za którą poleciałem. No dobra nie poleciałem, ale ją podążałem za jej tropem. Ta była na skarpie obok ścieżki którą schodziliśmy. Ja oczywiście na nią się wdrapałem i na wyraźne życzenie Pańcia zlazłem. Sarna przeleciała przez drogę i chwilę na nas zaczekała. Potem pobiegał w dół po stromym zboczu i zniknęła w gęstym lesie. Niestety musiałem odpuścić to tropienie i kontynuować schodzenie po naszej ścieżce.
a tutaj czuję sarenkę
jak zejść? już wiem!
no i poleciała w las!
Kamienie ustąpiły miejsca płaskiemu terenowi na którym leżały wycięte drzewa przygotowane do wywózki. Tam na szczęście miałem okazję uzupełnić poziom w zbiorniczku wody. Nie zrobiłem tego byle jak, ale całym sobą. Brakowało mi tylko aby się położyć, ale na tyle ciepło nie było. Powoli pojawiły się betonowe płyty a potem asfaltowa serpentyna. Domki zostawiliśmy za sobą i minęliśmy kościół, gdzie chwilkę odetchnęliśmy. Momentami było tak stromo, że nawet miałem pomysł aby się położyć i po prostu sturlać.
uzupełnianie
no już prawie w "domu"
aaaaaa nie mogę się zatrzymać!
W końcu dotarliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy dziewczyny i udaliśmy się do LaBuni. Zostawiliśmy zbędne rzeczy i zjadłem obiado-kolacje i mimo zmęczenia powolutku przedreptaliśmy główną ulicą miasta aby kupić jakieś pamiąteczki. Nie trwało to jednak długo bo szybko wróciliśmy do LaBuni i jechaliśmy do domku. O tak całą niemal drogę przespałem. Budziłem się tylko jak Pańcio jadł. W domku to byłem bardzo zmęczony i pospałem. Naprawdę nie chciało mi się iść na nocny spacerek. Dobrze, że był on bardzo krótki.
Niedziela zaczęła się zdecydowanie za szybko. Krótki poranny spacerek i jeszcze szybszy powrót do domku. Potem leniuchowanie, potem spanie. Dopiero w porze obiadku udało mi się wygramolić i z człowiekami udać się do Gliwic. Tam mieliśmy zjeść obiadek. Akurat jak wsiadaliśmy do autka to deszcz zaczął lat. Chwilę później lało jeszcze bardziej. Mniej więcej w połowie drogi na "średnicówce" to widoczność byłą mniejsza niż metr a wycieraczki wydawały się być zbędne bo i tak nie nadążały. Pańcio zadecydował, że przeczekamy ten armagedon pod mostem. Stanęliśmy na poboczu za jednym autkiem, które wpadło na ten sam pomysł co my. Chwilę później za nami stało już kilka aut. Ten nasz mostowy daszek prawie nic nie zmienił. Lało, ale na szczęście nie jechaliśmy. Po kilkunastu minutach uznaliśmy, że już jest lepiej i ruszyliśmy. Kilkadziesiąt metrów widoczności i powolna jazda pozwoliła nam na ominięcie olbrzymich kałuż u powalonych drzew. Bezpiecznie dotarliśmy na miejsce i szybciutko udaliśmy się na górę. Tam cała masa ludzi, małe u duże człowieki. Młode i te mniej młode. Wszyscy coś robili, wszyscy się krzątali i tylko ja polowałem na ciasto a wcześniej na mięsko. Po miłych rozmowach i relaksie ruszyliśmy w drogę powrotną do domku. Nie padało już za bardzo. Nim odwiedziliśmy domek to pojechaliśmy odwiedzić dwa sklepy. W obu razem z Pańciem siedziałem w aucie i czekaliśmy na powrót zakupoholiczek. W końcu pełne siatki zapakowaliśmy do LaBuni i wróciliśmy do domku odpoczywać. Bardzo było mi to potrzebne i odpoczywałem bardzo długo, aż w końcu poszedłem spać. Do ugryzienia
co oni tam robią?
idą już?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz